
Trasa Velo Dunajec kiełkowała u mnie od pół roku. Cieszyłam się jak pierwsze promyki słońca osuszyły po zimie drogi i można było wyciągnąć rower. Czy Wy też tak macie, że wraz z pojawieniem się pierwszych oznak wiosny macie ochotę gdzieś wyruszyć? Ja miałam nieposkromioną chęć pojeżdzić rowerem na dłuższej trasie, nie tylko po okolicy. Powstał plan, w którym pod uwagę wzięłam długość czasu wolnego i swoje możliwości. Fajne nastawienie do osiągnięcia celu pobudza mój nieposkromniony apetyt na życie, wiem, że wtedy to będą fajne chwile. Mam w planie dużo różnych tras, które mogę dopasowywać do ilości wolnego czasu czy zmęczenia.
Nadszedł czas gdy z wypiekami na twarzy (tak wciąż je mam) wsiadam do pociągu w Myszkowie, którym ja i mój rower jedziemy do Krakowa. Tam zmieniając pociąg przesiadam się do kolejnego, razem z towarzyszącym synem i jedziemy do Nowego Targu. Tutaj zaczyna się nasza rowerowa przygoda.
Dzień pierwszy
Nowy Targ
Wyjeżdżając z centrum miasta kierujemy się znakami Velo Dunajec i dosyć sprawnie jedziemy trasą wzdłuż rzeki Dunajec. Tu po raz pierwszy witamy się z bohaterką tej wielowymiarowej trasy (237 km) Wprawdzie nie zaczynamy od jej samego początku, który jest w Zakopanem ale z przewodników wiemy, że te najpiękniejsze odcinki prowadzą z tego miejsca z którego zaczynamy.


Pierwszy odcinek trasy to wygodna ścieżka rowerowa wałami Dunajca. Od południa towarzyszy nam widok na Tatry. Szlak prowadzi niemal w całości wzdłuż rzeki Dunajec, zarówno po prawym, jak i lewym jej brzegu. Słońce i bezchmurne niebo rozpieszczają nas chociaż przyznam, że z ulgą zatrzymujemy się na wsparcie coffeiną.
Nastawiliśmy się, że na pokonanie trasy chcemy przeznaczyć kilka dni, aby spokojnie zwiedzić po drodze to, co się chce, nacieszyć oczy pięknymi widokami i nie zmęczyć się przy tym. Kolejnym miejscem przy którym zatrzymujemy się na chwilę jest Łopuszna.
Łopuszna

Zatrzymujemy się przy drewnianym kościółku, który datowany jest na drugą połowę XV wieku! Ma dobrze ponad 500 lat. Doczytałam, że przy renowacji, która odbyła się po wielkiej powodzi w 1997 r przy okazji remontu znaleziono fragmenty świadczące o tym, że niektóre jego elementy mogą być jeszcze starsze. Polichromie z XX wieku ciekawie komponują się z wnętrzem świątyni, którego największy skarb to gotycki tryptyk z XV wieku. Z Łopuszną związana jest również postać Józefa Tischnera, który był tu księdzem i spoczął na łopuszańskim cmentarzu. Niestety nie docieramy tam. Może następnym razem.

Trasa na kolejnym odcinku do Dębna prowadzi nas przez małe wioski, których architektura przykuwa swoją prostotą i góralskim kunsztem. Tu z lekkością rower mknie utrzymując wypakowane sakwy na bagażniku. A muszę dodać, że jako sakwiarze mamy tutaj śpiwory, karimaty, namiot i kuchenkę z paleniskiem na wyposażeniu. Więc chata ze sobą a rower mimo sporego obciążenia daję radę napędzany siłą naszych nóg. Sunąc w dół po asfaltowej drodze docieramy do Jeziora Czorsztyńskiego. Najpierw przejazd pod mostem na Dunajcu, potem pokonujemy kilkaset metrów po wale przeciwpowodziowym, chroniącym Dębno przed Jeziorem Czorsztyńskim.

Jezioro Czorsztyn
Jezioro zostało zbudowane na Dunajcu, w Kotlinie Nowotarskiej, pomiędzy Gorcami i Pieninami. Jest to sztuczny zbiornik, którego głównym zadaniem jest zabezpieczenie dużego rejonu w dolinie Dunajca przed skutkami powodzi. Powstał stosunkowo niedawno – ostatnie prace zakończono w 1996 roku. Chcę tutaj nadmienić, że jezioro powstało w miejscu istniejącej wsi Stare Maniowy. Aby wybudować tak potężny zbiornik, trzeba było przesiedlić ponad 500 gospodarstw. Nie tylko przenieść domy i cały dobytek, ale też miejsca takie jak cmentarz czy kościółek. Wyobraźcie sobie ogrom pracy logistycznej i organizacyjnej. Nie próbuję nawet domyślić się co czuli mieszkańcy tego rejonu, którzy związani byli z miejscem od dziada i pradziada. Jak musieli zmienić swoje życie. Warto o tym wiedzieć podziwiając ogrom rozlewiska. Jedziemy wzdłuż jeziora bardzo wolno, chcemy nacieszyć się widokiem spokojnej tafli wody.
Kulminacją szlaku wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego jest dosyć często opisywany przez rowerzystów odcinek od wsi Falsztyn. Opisywany w najróżniejszy sposób, od dosyć długiego wzniesienia, do krótkiego, lecz ciężkiego podjazdu. Przyznam szczerze nie żle nas przeorał. Nie jesteśmy może wytrenowanymi sportowcami ale nie jesteśmy też kanapowcami, ale jeżeli chodzi o odcinek od Falsztyna na rowerach obciążonych sakwami to nie lada wyczyn. Dodam, że odcinkami schodziłam z jednoślada i pchałam z trudem pod górę. Widoki…. wow… owszem są nagrodą i potrafią wynagrodzić trud. Otwarta przestrzeń i doskonała panorama na jezioro Czorsztyńskie- to widok niesamowity, który zostanie w Nas na długo. Spędziliśmy sporo czasu, po prostu siedząc i gapiąc się przed siebie. Sztos!


Szlak wiedzie w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora, cały czas towarzyszy równoległej, czasami mocno poszarpanej linii brzegowej jeziora. Czasem droga rowerowa mocno skręca wcinając się w strome, porośnięte mocno nisko-piennymi roślinami zbocze. Na tym odcinku mijamy niewielkie kładki wybudowane nad strumykami, które dodają atrakcyjności całemu szlakowi. Chcąc okrążyć jezioro mamy do wyboru dwie możliwości. Pierwsza bardziej wymagająca to objazd przez Pieniny z Czorsztyna przez Sromowce Wyżne do Nidzicy, natomiast druga to rejs statkiem wycieczkowym bądż gondolą pomiędzy Czorsztynem a Nidzicą. My wybieramy tę drugą opcję, która jest dla nas atrakcją turystyczną. Oczywiście rower zabieramy ze sobą.



Rejs po jeziorze jest dla nas okazją zobaczenia z rzadkiej perspektywy zamku w Czorsztynie i w Nidzicy.

Zamek w Nidzicy
Pięknie położony nad Dunajcem okazały zamek w Niedzicy stoi na stromej skale o wysokości 566 m npm. Wygląd jego otoczenia został znacznie zmieniony w latach 90-tych XX w., gdy na rzece ukończono budowę potężnej zapory. Ten węgierski niegdyś zamek oraz pobliska polska warownia w Czorsztynie bardziej efektownie górowały nad okolicą i przypominały typowe „orle gniazda”.
Zamek zachował się prawie w całości. Najwyższa, a zarazem najstarsza część zbudowana z kamienia wapiennego, z wysoką kwadratowa wieżą to zamek górny. Składa się on, oprócz wieży, z kaplicy, niewielkiej części mieszkalnej i małego dziedzińca ze studnią, głęboką na 90 m. Wg legendy kopali ją jeńcy tatarscy i posiadała ona połączenie z Dunajcem. Brama do pierwotnego zamku murowanego z XIV w. prowadziła od południa. Zachowały się też ślady bramy i mostu zwodzonego. Pod zamkiem górnym znajdowało się więzienie, w którym podobno więziony był Janosik, można tam dziś jeszcze zobaczyć dyby.

Ruiny zamku w Czorsztynie nadal imponująco górują nad doliną Dunajca i przypominają o jego dawnej świetności.

Po drugiej stronie Jeziora Czorsztyńskiego droga prowadzi przez las. To dla nas chwila wytchnienia od mocno przygrzewającego słońca. Na trasie podczas stromego podjazdu spada mi łańcuch z roweru. Próba nałożenia z zawieszonymi sakwami nie wychodzi. Ściągam sakwy, namiot z bagażnika – udaję się. Jedziemy dalej. Nie jest łatwo. Być może jest to zmęczenie mięśni plus intensywny wysiłek rozłożony w czasie ale jednak od rana. Z trudem poruszam się do przodu wypatrując jakiegoś spłaszczenia. Jedziemy przez Biały Potok w stronę Krościenka nad Dunajcem. Velo Czorsztyn na całej długości jest wyasfaltowane, są znaki pionowe i poziome, więc raczej trudno się zgubić. Na trasie znajduje się też szereg wiat, oraz punktów wypoczynkowych, przy których można się zrelaksować, lub schronić w wypadku nagłego załamania pogody. W kilku punktach rozmieszczone są nawet toalety typu Toi Toi.
Trasa bardzo przyjazna dla rowerzysty. Przed zmierzchem dojeżdżamy do Krościenka nad Dunajcem. Na obrzeżach miasteczka znajdujemy kemping. Udało się pierwszy etap drogi mamy za sobą. Rozkładamy namiot, odpoczywamy. Dzielimy się spostrzeżeniami z trasy, emocjami, pierwszymi zakwasami na nogach. Ciepły posiłek pozwala uzupełnić energię.

Dzień drugi
A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój. W nocy padał deszcz, z przerwami, wyrywając mnie ze snu. Leniwie wstajemy. Poranne rytuały pozwalają odzyskać formę. Śniadaniowe musli i kawa znacznie przyspieszają naszą gotowość do pokonywania kolejnych odcinków na naszej trasie. Dzisiaj jedziemy w stronę Nowego Sącza. Ale po kolei. Opuszczamy kemping i kierujemy się w stronę mostu w Krościenku aby po moście przedostać się na drugi brzeg Dunajca. Zaraz za nim skręcamy w prawo na drogę wojewódzką 969. To dość ruchliwy objazd, ale niestety, również jedyny dostępny w tej okolicy, choć musimy przyznać, że bardzo ładny pod względem oferowanych widoków. Jadąc wzdłuż rzeki Dunajec jesteśmy świadkami spływu Dunajcem dosyć dużych grup rządnych atrakcji i adrenaliny.


Tą trasą jedziemy pół godziny. Podziwiając piękne widoki zatrzymujemy się na chwilowe postoje, robimy zdjęcia, podziwiamy okolicę. Przed Tylmanową, po wąskiej kładce przedostajemy się na drugi brzeg rzeki. Tam kontynuujemy jazdę na północ już po drodze przystosowanej dla rowerzystów. Na trasie mijamy kilku miłośników jednośladów, którzy tak jak my korzystając z urokliwej trasy przemierzają ją na różnych odcinkach. Jesteśmy zafascynowani tą niezwykle widokową trasą rowerową, która daje niezapomniane przeżycia podczas jazdy tuż przy brzegu rzeki.



Jadąc często zmieniamy strony przejeżdżając po mostach na przeciwległy brzeg. Po pewnym etapie drogi zmienia się krajobraz wokół nas. Teraz jedziemy wśród pól, sadów, zagajników. Mijamy duże sady pełne śliwek, jabłek i innych owoców. Gmina Łącko, zwana „stolicą kwitnących sadów”, uważana jest za kolebkę małopolskiego sadownictwa. Słynie właśnie głównie z dorodnych sadów śliwkowych, jabłkowych i wiśniowych jak również czarnej porzeczki.
Wkrótce ponownie skręcamy w boczną drogę, a później, nie wiem już nawet który raz, przejeżdżamy przez Dunajec. Trafiamy w okolice wsi Zarzecze, pełne ładnych pól, lasów i pagórków.


Profil trasy zawiera odcinki łatwiejsze i trudniejsze do pokonania. Cała trasa przebiega wzdłuż rzeki Dunajec, która wcina się w drogę odkrywając przed nami piękne walory mijanych miejsc.
Za Łąckiem czeka nas krótki, niezbyt wymagający podjazd. Później znów robi się łatwiej, a my poruszamy się dalej po ścieżce rowerowej, której nawierzchnia jest różna, od asfaltowej poprzez szutrową czy pokrytą betonowymi płytami. W Gołkowicach Górnych trafiamy na odcinek szutrowy i nasza jazda rowerami zwalnia z tempa. Nie chcemy trafić na ostre krawędzie uszkadzając opony. Przyglądam się moim nogom pedałującym mocno, mięśnie wyglądają na spięte. Nogi pokryte kurzem, z siniakami, których genezy nie znam. Równomierny ruch pozwala nam pokonać trasę w dość spokojnym tempie, bez spiny, nie zauważając tego co nas otacza, co mijamy. Na gruntowej ścieżce spędzamy tylko chwilę, a później kontynuujemy przejazd po drogach publicznych w kierunku Starego Sącza. Velo Dunajec prowadzi bokiem Starego Sącza, my postanawiamy zobaczyć od środka to miasto, więc jedziemy na rynek. Siły do pedałowania wymagają naładowania bateryjek. Podstawą takiej wyprawy jest ciepły, zbilansowany posiłek. Zatrzymujemy się w jednej, zupełnie przypadkowej restauracji i odpoczywając posilamy się tradycyjnym polskim obiadem.

Wyjeżdżając z miasta wjeżdżamy na drogę gdzie trasa Velo Dunajec spotyka się trasą EuroVelo 11 (które wspólnie prowadzą w okolice Tarnowa). Przez pewien czas oznaczenia EV11 zastępują te dotychczasowe pomarańczowe znaki Velo Dunajec. Muszę dodać, że na uwagę zasługują na trasie nie tylko malownicze widoki, chcemy pochwalić również oznakowanie trasy. Słupków z oznakowaniem Velo Dunajec jest na tyle dużo, że nie mamy najmniejszego problemu z obraniem odpowiedniego kierunku. Każdy rozjazd, każde skrzyżowanie jest odpowiednio oznaczone, więc nasza jazda jest bardzo płynna.
Przejeżdżamy przez kolejny, nie liczymy który to most, ale tym razem nie jest zbudowany nad naszą tytułową bohaterką wyprawy – Dunajcem tylko nad rzeką Poprad, która jest jednym z dopływów Dunajca. Droga do Nowego Sącza z tego miejsca jest dla nas rowerzystów bardzo komfortowa ponieważ prowadzi po rozległych wałach przeciwpowodziowych i usytuowana jest z dala od ruchu ulicznego. Towarzyszy nam cisza, odgłosy natury i radość wynikająca z wspólnie spędzonego czasu.

Nowy Sącz.
Odwiedzamy piękny rynek, którego najcenniejszym skarbem jest eklektyczny ratusz z charakterystyczną wieżą i piękną fasadą. (niestety jak jesteśmy trwa remont tej fasady) Obecnie jest to siedziba władz miasta. Rozglądając się dookoła naszą uwagę przykuwają ciekawe kamienice, które mogą się pochwalić renesansowym i barokowym stylem. Co ciekawe, wiele z tych kamienic może się do dziś poszczycić gotyckimi piwnicami. Cenną pamiątką dawnej architektury mieszczańskiej jest Dom Gotycki – ciekawy zabytek z XV wieku, w którego murach ma obecnie swą siedzibę Muzeum Ziemi Sądeckiej. Odwiedzamy również Dworzec Kolejowy, nie z powodu atrakcji ale niestety tutaj kończy się nasz wspólny plan Velo Dunajec (obowiązki czekają). Dalej jadę sama. Dworzec stanowi nie lada atrakcję ponieważ jego wnętrze zdobią obrazy autorstwa Edmunda Ciećkiewicza, sądeckiego artysty, ucznia Jacka Malczewskiego (wróciły na swe pierwotne miejsce po remoncie dworca, w 2014). Pejzaże Beskidów, Pienin i Tatr, które malarz namalował z myślą o dworcu nowosądeckim.

Wyjeżdżam poza miasto by spróbować znależć pole namiotowe. Pięć kilometrów dalej zatrzymuję się w bardzo cichej lokalizacji na kempingu. Jest to urocze miejsce, które przypadkowo odkryłam, ale szczerze chcę polecić. Może kiedyś będziecie w pobliżu i przyda się ta informacja. https://polskicaravaning.pl/kempingi/przystan-podwierzbie.

Tutaj udało się wziąść gorący prysznic, doładować sprzęt elektroniczny, miło spędzić czas i przede wszystkim odpocząć w ciszy.
Dzień trzeci
Rano z pierwszymi promykami słonecznymi budzę się aby kontynuować swoją przygodę. Przyjemny, rześki poranek zapowiada cudowny dzień.

Po wydostaniu się z miasta na moment trafiam na leśną ścieżkę, a za nią ponownie na wały, które przez jakiś czas wiodą mnie przez częściowo uprzemysłowiony krajobraz. Od pracowników drogowych mam informację, że przede mną wymagająca sporego wysiłku droga. Otrzymuję od nich kamizelkę odblaskową, która pozwoli mi bezpiecznie poruszać się po drogach publicznych. Wraz z końcem wałów urywa się szlak. Kolejny odcinek jest dopiero w planach i wymaga objazdu po dość ruchliwej drodze 975. Tutaj spotykam trzy kobiety, które w towarzystwie mężczyzny pokonują tą samą trasę co ja. Wypijamy kawę na jednym z postoi i wymieniamy swoje doświadczenia z trasy. Fajnie tak poznawać ludzi, którzy mają podobne pasję. Odcinek drogi do Jeziora Rożnowskiego daje mi wycisk. Częstsze przystanki pozwalają zobaczyć rozległą, niesamowicie piękną okolicę ale też dają wytchnienie obolałym mięśniom. Przede mną dość długi wymagający odcinek. Jednak każdy podjazd w górę musi kończyć się zjazdem w dół. Delektuję się tymi chwilami. Długimi i przyjemnymi, z fajnymi widokami. Kiedy tak mknę sobie na rowerze przez drogę to wydaje mi się, że nie ma w tym momencie nic piękniejszego, ani cudowniejszych widoków, ani szczęśliwszego rowerzysty. I chociaż ból, zmęczenie pojawia się po przejechaniu stromego podjazdu, kilkudziesięciu kilometrów to jest to coś co daję mi poczucie wolności, radości i niesamowitego szczęścia.

Mijając Jezioro Rożnowskie po lewej stronie mam taflę jeziora, w oddali mnóstwo zalesionych pagórków. Naprawdę świetna okolica. Zatrzymuję się na chwilę przy jeziorze. Jestem nad brzegiem największego akwenu Sądecczyzny.


Turystów tu nie widać. Można złapać oddech, nacieszyć się ciszą, odpocząć i uzupełnić płyny. Po chwili ruszam w dalszą drogę. Droga prowadzi teraz wzdłuż brzegu jeziora, chociaż schodzące nad samą wodę drzewa przesłaniają niekiedy widok. Po kilku kilometrach intensywnego pedałowania dojeżdżam do miejscowości Gródek nad Dunajcem. To znane miejsce dla turystów ceniących sobie spokój i kontakt z naturą. Zatrzymuję się w przydrożnym sklepie uzupełniam wodę, muszę jechać dalej, przede mną długa droga.

Poruszam się poboczem po drodze krajowej, niestety nie jest to komfortowa jazda. Jadąc chodnikiem muszę uważać na krawężniki, wyrwane kawałki płyt chodnikowych, daleko tak nie dojadę. Zjeżdżam na pobocze drogi. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem uczestnikiem drogi komfortowym dla poruszających się samochodów, ale uwierzcie nie da się jechać chodnikiem z wypełnionymi po brzegi sakwami nie ryzykując uszkodzenia roweru. W tym momencie apel do kierowców! Proszę zachowujcie odpowiednią odległość od rowerzysty i dbajmy wspólnie o kulturę poruszania się na drogach publicznych. Pomyślcie o rowerzyście z sympatią:) Mijam Paleśnicę z uroczym kościółkiem przy drodze. Następnie Zakliczyn. Tutaj z głównej drogi skręcam w prawo na boczną, spokojną drogę. Część trasy prowadzi po spokojnych bocznych terenach. Ruch jest znikomy, nie licząc kilku samochodów mijanych na tym odcinku. W Dąbrówce Szczepanowskiej dostrzegam miły akcent na trasie od Octovni. Jest nim darmowe poidełko w formie napoju izotonicznego z kwiatu czarnego bzu.


Fajnie pokazywać takie miejsca. Po uzupełnieniu elektrolitów jadę dalej. Muszę trochę mocniej naciskać na pedał roweru, bo za mną dosyć ciemne chmury zwiastujące opady deszczu. Spadające krople deszczu uzmysłowiły mi, że chmury są szybsze i nie uda mi się uniknąć tej aury pogodowej. Zatrzymuję się na przystanku przy drodze, posilając się kabanosami.

Z wielkiej chmury, mały deszcz jak w porzekadle i już mogę jechać dalej. Niestety moja nawigacja prowadzi mnie szutrową drogą, która zmienia się w polną drogę i prowadzi przez niewielki las. Las okazał się ogromną pułapką dla mnie, która trochę wprowadziła zamęt w moją głowę. Okazało się, że przejeżdżając pół kilometra przez las nagle z nieba spada ulewa. Pociemniało, zaszumiało, nastąpiło oberwanie chmury. Wokół robi się mrocznie. Ścieżka zamienia się w błotnistą maż w której mój rower obciążony sakwami z trudem się porusza. Nawigacja traci zasięg, bateria w telefonie 18%, power – banka nie mogę podłączyć ze względu na ulewę. Stoję na skrzyżowaniu, wszystkie ścieżki są do siebie podobne. Nie wiem z której strony przyszłam. Spanikowałam. Mój oddech stał się przyspieszony, w oczach pojawiły się ogromne łzy.

.
– Nie panikuj Lusia- próbowałam samą siebie uspokoić. Przez korony drzew widziałam, że widoczność spowodowana ulewnym deszczem staję się niebezpieczna i muszę coś szybko zrobić zanim zastanie mnie noc. Jedyną rzeczą jaka przychodzi mi do głowy jest telefon alarmowy 112. Osoby, które pracują po tamtej stronie muszą wykazać się niebywałym spokojem i cierpliwością. Uspokoiłam się po rozmowie z panią przy telefonie alarmowym. I pomimo, że nie mogła mnie namierzyć bo moja lokalizacja przez brak zasięgu nie pomogła to wprowadziła spokój w całą sytuację w której się znalazłam i pomału zaczęłam przypominać sobie szczegóły ścieżki którą tutaj dotarłam i udało się wyjść z lasu. Wówczas postanowiłam, że już nigdy nie wjadę do lasu, którego nie znam. Wjechałam na drogę publiczną i pytając się ludzi objeżdżam las nadrabiając sporo kilometrów, ale mam spokojną głowę, że podobna sytuacja już mnie nie zaskoczy. Ten odcinek prowadzi mnie przez ruchliwą drogę krajową, na której muszę przejechać kilka kilometrów. Mokry asfalt, słaba widoczność i mijające samochody oślepiające mnie reflektorami nie ułatwiają poruszania się po drodze. Pomagając sobie mapą, mijam kolejno parę niewielkich miejscowości, aż w końcu docieram w okolicę wałów. Chwilę póżniej wychodzi słońce, asfalt zaczyna parować, a z pobocza wypełzły ślimaki bez skorupek, zmuszając mnie do jazdy slalomem.
Pomarańczowe symbole Velo, które znowu pojawiają się na mojej drodze sprawiają mi tak wiele przyjemności, że z radości pomimo zmęczenia mocniej naciskam na pedały roweru. Mam za sobą już 90 km. Jadę dalej przez Ostrów najpierw po bocznych drogach, a później jeszcze chwilę przy wojewódzkiej 973. Dopiero kawałek dalej docieram ponownie do wałów.

Po wałach ruszam przed siebie. Deszcz przestaje padać. Jest płasko i bezproblemowo. Przez wiele kilometrów jadę przed siebie, oglądam ogromne pola pełne słoneczników oraz podziwiam krajobrazy rolniczych upraw po obu stronach nasypu. Pod wieczór mając za sobą 110 km dojeżdżam do Wietrzychowic.

Szlak Velo Dunajec kończy się oficjalnie w Wietrzychowicach, małej miejscowości położonej na północ od Tarnowa, nieopodal ujścia Dunajca do Wisły. Tam łączy się jednak z Wiślaną Trasą Rowerową, co umożliwia dalszą jazdę rowerem.
W Wietrzychowicach zaczyna się magia. Trafiam do Agroturystyki Kogutowo Miechowice Wielkie https://visitmalopolska.pl/obiekt/-/poi/kogutowo-agroturystyka#object-details. I muszę Wam o tym miejscu tutaj napisać. Jeżeli w Polsce ktoś ma wątpliwości, że są w naszym kraju ludzie z otwartym sercem, z otwartą duszą to muszę Was rozczarować. To co zastałam na miejscu w Kogutowie wywołało u mnie wielkie wow. To cudowne miejsce z rewelacyjnym zapleczem, z klimatem, prowadzone z niesamowitą pasję. Czeka na mnie namiot z bardzo wygodnym łóżkiem polowym, z pachnącą, czystą pościelą. Ale to nie wszystko. Po ciężkim dniu mogę wziąść gorący prysznic. W łazience mogę skorzystać z kosmetyków i są też ręczniki. Ale żeby jeszcze bardziej opadła mi szczęka z wrażenia czeka na mnie przepyszna zupa krem z pomidorów podany z śmietaną i rozpływające się pachnące pierogi z mięsem (były jeszcze ruskie do wyboru). Bardzo przyjazny gospodarz sam krząta się po gospodarstwie dbając o każdy szczegół.



Dzień czwarty
Rano budzę się wraz z pianiem koguta. przypadek? Nie sądzę.. Po relaksującej nocy, wróciły siły i zapał. Pyszna jajecznica stawia każdego na nogi. Mnie również! Plan powstaję spontanicznie. Mamy środek lata, długie dni pozwalają zaplanować odcinki trasy do przejechania niekoniecznie krótkie. Żadna z prognoz pogody nie zapowiada ani kropli deszczu, więc odpuszczam wodoszczelną odzież. Nakładam natomiast krem z filtrem UV i okulary przeciwsłoneczne. Wyruszam w drogę. Chcę dzisiaj jechać Wiślaną Trasą Rowerową, która tutaj w Wietrzychowicach łączy się z Velo Dunajec. Ruszam w kierunku Zalipia.
Udaje się w kierunku przeprawy promowej przez Dunajec Pasieka Otfinowska-Otfinów. Prom kursuje od godziny 6:00 rano do godziny 20:00 i jest bezpłatny. Przeprawa trwa kilka minut. Rozmawiam chwilę z panem sterującym promem, bo to jednak jest dla mnie atrakcja. Żadnych maszyn, żadnego silnika, tylko dwie linki i wszystko samo działa. Pan wyjaśnia, że prom płynie dzięki nurtowi rzeki i wystarczy wiedzieć, jak ustawiać linki. No no przyznam szczerze, że trzeba być doskonałym w tym co się robi, odpowiedzialność jest duża. Mówi też, że nie pływa w czasie burzy, w zimie gdy na rzece są kry lub jak wieje bardzo silny wiatr znoszący prom albo gdy poziom wody jest bardzo wysoki.

Po przedostaniu się na drugą stronę rzeki jadę wśród łąk i pól w stronę Zalipia. Do przejechania mam 15 km. Gdybym była w stanie w jakikolwiek sposób pokazać na zdjęciach zapachy jakie unoszą się wokół trasy to byłyby one zdominowane przez zapach koszonego zboża. Aż ciężko mi uwierzyć w to, że dopiero co zaczęło się lato a już niespodziewanie nadszedł czas żniw.

Jadę pustymi wiejskimi drogami mając w głowie wspomnienia polskich, pięknych wsi z czasów dzieciństwa. Obok bocian kroczy między ściętymi kłosami zboża szeroko rozpościerając swoje skrzydła wydaję dżwięczne kle kle. Uśmiecham się szeroko. Przypominam sobie łąkę i ścieżkę przy torach, gdzie wracając ze szkoły często spotykałam bociana. To miłe wspomnienie. Aż mi się robi ciepło na sercu. Wracają obrazy łąki pełnych polnych kwiatów, które często zrywałam wracając ze szkoły dla swojej mamy. Po godzinie jazdy dojeżdżam do Zalipia. Malowana wieś już od dawna jest na mojej liście „muszę to zobaczyć”. Zatrzymałam się na obrzeżach wsi z uwagi na pięknie malowany dom.

Wyszła do mnie gospodyni i opowiedziała, że jej dom to jeden z wielokrotnie nagradzanych domów. Opowiedziała mi o tradycjach malowania domów tutaj w Zalipiu. O przekazywaniu z pokolenia na pokolenie wzorów, inspiracji. Dowiedziałam się, że już w przedszkolu dzieci uczy się tradycyjnych wzorów, które kontynuują póżniej w szkołach. Mówiła, że dbanie o wygląd obejścia i malowanie domów sprawia jej przyjemność, jest pasją i pozwala jej na odpoczynek od obowiązków. Właśnie przygotowywała się do konkursu „Malowana chata”, który w tym roku nie odbył się w czerwcu i przełożony został na wrzesień. Trzeba przyznać, że tak zadbanego domostwa i tu nie chodzi już tylko o malowane kwiaty, ale również o kwiaty w ogrodzie, już dawno nie widziałam, do tego przemili gospodarze, otwarci na turystów i zapraszający do oglądania.
Czytając o wsi Zalipie można mieć różne wyobrażenie. Tymczasem pomalowane są tylko niektóre domostwa, a nie wszystkie domy we wsi, więc sporo się trzeba nachodzić, żeby malowane zagrody obejrzeć. Na szczęście jest mapa z zaznaczonymi domami, są drogowskazy, a jak przyjedzie się rowerem, to można wieś objechać szybko nawet dwa razy.



Malowane domy są zwykłymi prywatnymi i zamieszkałymi domami. Wyjątek to zagroda Felicji Curyłowej, gdzie znajduje się muzeum (za bilet nie płaciłam, bo trafiłam na dzień bez biletu- ale kosztuje tylko 5 zł)
Zalipie, mimo odwiedzanego miejsca przez turystów z całego świata zachowało swój niepowtarzalny klimat wsi. Nie dotarła tu jeszcze komercja. Nie ma tutaj straganów z pamiątkami, lodziarni, barów. Tu nadal mieszkają prości ludzie, którzy ozdabiają swoje domy, bo taka ich tradycja, pasja, bo jest konkurs, a nie z powodu turystów. Malowanie ścian zaczęto z prozaicznego powodu. A tym powodem były brudne ściany osmolone sadzą z kominów. Ściany bielono i malowano w packi/łatki. Dopiero później zaczęto tworzyć wzory i kwiaty. Za największą propagatorkę tej zdobniczej sztuki uznaje się panią Felicję Curyłową, która sama malowała i też podpowiadała innym, jak można zdobić swój dom. Pewnego dnia malowaniem domów w Zalipiu zainteresowali się etnografowie i tak oto powstał coroczny konkurs „Malowana Chata”.


Z ogromną wdzięcznością opuszczam wieś i kieruję się z powrotem do przeprawy promowej przez Dunajec Pasieka Otfinowska-Otfinów. Po zaokrętowaniu się na prom po kilku minutach jestem w Wietrzychowicach, po drugiej stronie Dunajca gdzie rano kogut obwieścił swym pianiem nowy dzionek. Pokonuję parę kilometrów. Jadę chwilę przez obszar rolniczy, a potem przemierzam kolejno miejscowości Strzelce Małe, gdzie zatrzymuję się na chwilę wytchnienia serwując sobie kawę, podjadając drożdżówkę. Czy macie takie doświadczenie z drogi, że pewne przekąski, posiłki smakują wam tylko na wyjazdach. U mnie tak to działa. Na co dzień nie zjem drożdżówki, ale jak tylko wsiadam na mój rower to pojawia się myśl, że do kawy chętnie zjem drożdżówkę. I ta drożdżówka smakuję wyjątkowo.

Po doładowaniu się glukozą jadę przez Ujście Solne, Bieńkowice, Mikluszowice. Odległości od miejscowości są dosyć duże, można w ciszy przemierzać drogę, skupić się na swoich myślach, rozważyć plany na zaś, rozglądnąć się wokół. Droga jest spokojna, nie mijam żadnego rowerzysty, przechodnia, nie jeżdżą tutaj samochody. Dojeżdżając do jakiejś wsi staję się przez chwilę niemym świadkiem spokojnego życia starszej pani która opasana kolorową chustką na głowie, podlewa konewką malwy pod oknem. Obok na ławce siedzi starszy pan i trzymając na kolanach kota gładzi go po grzbiecie . Jadę uważnie i od czasu do czasu włączam GPS, by nie przegapić jakiegoś skrętu. Po drodze na telefonie znajduję miejsce, gdzie mogę na polu namiotowym spędzić noc. Staram się tam dotrzeć przed zmierzchem. Szutrową drogą jadę kierunku jaki mi wskazuję GPS. Przez wąską drogę przebiegają sarny, są bardzo płochliwe, na poboczu czają się bażanty, a parę metrów dalej pasą się krowy. Aby dotrzeć do mojego noclegu Bobrowe Rozlewisko, które mieści się w Zabierzowie Bocheńskim wjeżdżam na drogę 964 . Opuszczam spokojną trasę. W godzinach wieczornych docieram na miejsce. Tutaj za 20 zł mogę rozłożyć namiot, skorzystać z toalety. Łazienki w okolicy nie znalazłam, być może są dalej przy domkach kempingowych, które znajdują się po drugiej stronie rozlewiska. Kąpielisko zlokalizowane jest nad rzeką Drwinką w pobliżu Puszczy Niepołomickiej. To ciche , duże miejsce na odpoczynek. Jest również możliwość skorzystania z kąpieli w jeziorze i plażowania na piaszczystej plaży.


Dzień piaty
Namiot to moja adrenalina a zarazem bezpośredni kontakt z naturą. Największym wrogiem podczas namiotowych snów może okazać się wyobrażnia. To ona podsuwa nam różne scenariusze. W nocy było cicho, w oddali wesołe nawoływania namiotowych biesiadników kazały mi spać czujnie, ale chyba tylko chwilę byłam na „czuwaniu” bo obudziłam się wyspana. Rano budzę się więc i czuję coś na nodze, coś się porusza, o mało zębów nie wybiłam kolanem- to była żaba. Szybko wyskakuję z namiotu, nie, żeby mi coś zrobiła ale przyznajcie szczerze nie jest to słodkie stworzenie….no chyba, że był to królewicz 🙂
Po śniadaniu pakuję na rower swój ekwipunek i ruszam trasą wiślaną w stronę Wieliczki. Opuszczam Bobrowe Rozlewisko i skręcając w prawo kieruję się na tzw Drogę królewską.

Na tej drodze poprowadzono kilka szlaków rowerowych – są tu odcinki szlaków Eurovelo – Velo Metropolis (Eurovelo 4) – Bursztynowy Szlak Greenways, Velo Natura.. to dość szeroka, wyasfaltowana ulica z dopuszczonym na niej ruchem samochodowym. Spokojnym tempem docieram do Woli Batorskiej. Towarzyszy mi śpiew ptaków i wszechobecna cisza. Słyszę jak koła od mojego roweru suną po asfalcie. O jak przyjemnie. Nic mnie nie ogranicza, nigdzie się nie muszę śpieszyć. W komfortowym nastroju docieram do Niepołomic.
Niepołomice
To mała miejscowość, ale ważna historycznie. W centrum miejscowości renesansowa bryła na planie czworokąta – to niepołomicki zamek, którego arkadowy dziedziniec wypisz wymaluj przypomina Wawel. Faktycznie, był on drugą po Wawelu siedzibą królewską. Niepołomicki rynek leży w centralnej części miasta. Tutaj zatrzymuję się na dłuższą chwilę. Uzupełniam wodę, kupuję drożdżówkę na drogę i jem pyszne lody ze słynnej lodziarni przy rynku. Odwiedzam zamek w Niepołomicach i ruszam dalej.

Wyjeżdżając z Niepołomic kieruję się ulicą Krakowską w kierunku małej miejscowości Grabie. Po prawej stronie płynie Wisła. To kolejna polska rzeka, która w tej wyprawie mi towarzyszy. Trasa którą jadę jest idealną trasą dla miłośników przygody i odkrywania mniej znanych miejsc. Przejazd przez Węgrzyce Wielkie, Strumiany zapewnia wiele ciekawych punktów widokowych oraz niezwykłych krajobrazów. Drogi szutrowe dodają trasie charakteru. Miejscem kolejnym w którym się zatrzymuję jest Kokotów, gdzie zajadając drożdżówkę i popijając kawę rozkminiam nad tym co sprawia, że jestem szczęśliwa. Jestem włóczykijką, fanką zakurzonych od chodzenia butów, bolących nóg od jazdy rowerem, zaczerwienionego od słońca nosa. Nie wiem co jest lepszego od spędzania wolnego czasu wśród lasów, łąk i nieznanych miejsc. Bo chociaż pasji mam wiele to te ulubione wiążą się z byciem poza domem. Nie lubię żyć tylko codziennością, spędzając czas między pracą a domem. Wyprawy rowerowe w letnie dni dają mi niczym nieograniczony ogrom możliwości do życia na luzie. Uwielbiam czas letni za to, że ruszenie w trasę nawet póżnym wieczorem pozwala na korzystanie z tego dnia na maxa. Lubię takie wieczory.
Do Wieliczki zostało mi kilka kilometrów. Ruszam ochoczo by przejechać ten ostatni odcinek. Na miejscu jestem wczesnym południem. W pierwszej kolejności jadę zobaczyć Kopalnie Soli. Pamięcią sięgam do lat młodzieńczych, gdy byłam tutaj na koloniach, mając zaledwie 11 lat. Miałam okazję spać na dole w kopalni w ramach programu dla dzieci z dolegliwościami górnych dróg oddechowych. Tym razem nie zwiedzam kopani, nie mam tego w planach i nie rezerwuje biletu. Następnie wybieram się na Rynek Górny.


Tutaj kończy się moja rowerowa trasa. Pociągiem jadę do Krakowa, a następnie już do domu. Przejechałam na rowerze 345 km. Pierwsze 2 dni w towarzystwie syna, kolejne już sama. Były momenty euforii, radości aż bo ból i zmęczenie. Był też moment strachu, wtedy w lesie. Ale każda ta chwila, każda emocja pozwoliła mi coś przeżyć. Tak czuję szczęście! Niesamowite szczęście. W pociągu w drodze powrotnej ktoś zadał mi pytanie. Czym dla mnie jest uczucie szczęścia? Nie muszę odpowiadać , ale wiem, że to wtedy…. Kiedy przestaję się bać żyć po swojemu, na własny rachunek, z własnymi pomysłami, na swoich warunkach, na swojej drodze. Kiedy przestaję się bać co ludzie powiedzą, jak mnie ocenią, kiedy się dowiedzą. Kiedy przestaje się bać być w samotności. Własnego towarzystwa, własnych uczuć. Kiedy wiem, że życie jest dobre. Kiedy rozumiem, że to strach zabija życie.

Wśród ulubionych tras prym wiodą te usiane wśród przepięknej natury. Jadąc najczęściej przypadkiem, odkrywam małomiasteczkowe cuda. Spontaniczne zjechanie z trasy to zawsze jest przygoda. Ba, całe lato jest przygodą, nie tylko na rowerze no ale w moim przypadku w dużej mierze. Potrzebuję przestrzeni, dni poza domem, zakurzonych od rowerowania łydek, słońca przebijającego przez korony drzew, motyli, świergotu ptaków, smaku kawy na łące i kąpieli w przypadkowym jeziorze.
Fajne jest życie na rowerze bo nawet w tej trudnej codzienności rozciągającej się pomiędzy kolejnymi urlopami pozwala na bycie w drodze.
Your writing is a true testament to your expertise and dedication to your craft. I’m continually impressed by the depth of your knowledge and the clarity of your explanations. Keep up the phenomenal work!
Thank you so much for rrading my posts. It motivates me and makes me happy. I invite you to INSTAGRAM Lusia w podróży