Kolejny raz planując podróż do Azji z cierpliwością czytam przewodniki, relację chcąc jak najlepiej się przygotować, być jak najmniej zaskoczona nieprzewidzianymi okolicznościami. Ale czy tak się da? Uniknąć jakiś nieprzewidzianych sytuacji….. Wiedziałam już po wyjściu z lotniska, że Wietnam to spotkanie z szaloną, nieprzewidywalną przygodą, a plan to nie zapowiedziany scenariusz tego wyjazdu…. Naszą przygodę z Wietnamem rozpoczęliśmy od Ho Chi Minh, gdzie doświadczyliśmy prawdziwego Sajgonu. Mnóstwo m otocykli, skuterów, rowerów płynnie poruszających się po ulicy zatłoczonego miasta, zewsząd dobiegające odgłosy klaksonów wywołały u mnie uśmiech na twarzy. Wiem, zabrzmi to dziwnie, ale uwielbiam odgłosy ulicy, które mogę doświadczyć w krajach azjatyckich. Po raz kolejny stwierdzam, że nie chcę i nie próbuję nawet zrozumieć i rozkminiać na czym polega nonszalanckie podejście do przepisów kodeksu drogowego. W Wietnamie kierowcy są wyjątkowo kreatywni w poruszaniu się po drogach. Nie ma tu jednego kierunku, jednej konkretnej drogi. Skutery są wszędzie: na drodze, na chodniku, jadą pod prąd i skręcają tam gdzie mają potrzebę. A przy tym nie trąbią na siebie, nie używają języka jakim czasami posługują się nerwowi użytkownicy dróg w Europie.

Dzień pierwszy

W Ho Chi Minh, ponad 9 milionowym mieście na południu Wietnamu spędziliśmy niecałe trzy dni. W tym czasie zobaczyłam największą ilość skuterów w swoim życiu! Tutaj powiedzenie „Ale Sajgon” nabiera autentycznego stwierdzenia. Będąc tutaj zadaje sobie pytanie – “czy w tym szaleństwie ulicznym, gdzie nie ma żadnych zasad w przepisach ruchu drogowego nie dochodzi do wypadków?” Przeczytałam w jakimś przewodniku o tym mieście, że oczywiście dochodzi, ale nikt tym się szczególnie nie przejmuję. O jakości ruchu drogowego w Wietnamie można by napisać osobny, obszerny i całkiem ciekawy wpis z zakresu ekstremalnych sportów i jednocześnie kultury osobistej, bo tego nie można odmówić mieszkańcom, kultury osobistej na drodze. Gdy opanuje się przejście przez ulicę zdominowaną przez kierowców skuterów, poruszanie się po mieście dla takiego turysty jak ja, jest dziecinną igraszką.

To najszybsze i najbardziej żywotne miasto Wietnamu. Miasto pełne kontrastów. Z jednej strony nowoczesne z dużą ilością szklanych biurowców, restauracji, hoteli oraz budynków z obłędną panoramą miasta z tarasami z najwyższego piętra, a z drugiej strony piękne, historyczne kolonialne budynki z pięknymi fasadami, które tworzą artystyczne dzieło miasta m.in. Główny Urząd Pocztowy, przypominający francuski dworzec kolejowy, katedra Notre-Dame i Ratusz.

Zastanawiacie się dlaczego raz używam nazwy Sajgon, a raz Ho Chi Minh? Do roku 1975 miasto funkcjonowało pod nazwą Sajgon (wiet. Sài Gòn), później komuniści zmienili jego nazwę upamiętniając swojego przywódcę. Sajgon to była stolica Wietnamu. W roku 1975 uzyskało niepodległość a w tym roku 2025 obchodzi 50 lecie niepodległości.

W tym mieście po raz pierwszy spróbowałam zupę Pho, a kawa w kilkunastu odsłonach skradła moje serce. W temacie kawy można pisać elaboraty a Wietnamczycy opanowali do perfekcji przyrządzanie kawy na 1001 sposobów. Są różne odmiany kawy podawanej na ciepło, na zimno, z lodem, lodami, z jajkiem ( najlepsza) i z owocami.

Pozwólcie, że teraz zabiorę was na spacer po tym szalonym mieście. Tak spacer, ponieważ uważam, że nic tak bardzo nie przybliży nas do miejsc do których dotrzemy mijając po drodze warsztat pucybuta pracującego na ulicy, stragany z gorącą zupą Pho, zaglądając do kafejek w wąskich kolorowych uliczkach. Najważniejsze atrakcje i najpiękniejsze zabytki skupione są głównie w centrum miasta w dość bliskiej odległości od siebie, . dlatego można tutaj dotrzeć pieszo spacerem.

Główny Urząd Pocztowy

Spacer po mieście rozpoczęliśmy od wizyty w budynku Głównego Urzędu Pocztowego, który znajduję się w ścisłym centrum miasta. Jest to budynek z czasów francuskiej kolonizacji. Wybudowany w latach 1886-1891 przez Francuzów. Swoim wyglądem nawiązuję do dużego Dworca Kolejowego. Wnętrze nie jest mniej atrakcyjne jak zewnętrzna bryła budynku. Na wprost zaraz po wejściu znajduje się ogromny portret wujaszka Ho Chi Min, któremu miasto zawdzięcza nazwę. Kolonialny wystrój wysokiego, przestronnego budynku sprawia wrażenie, że na chwilę przenoszę się w czasie. Po bokach malowidła map Sajgonu – po lewej przedstawia  linie telegraficzne południowego Wietnamu i Kambodży. Po prawej natomiast Sajgon i jego okolice z 1892 roku. Pod nimi znajdują się staroświeckie budki telefoniczne, które pozwalają się przenieść do czasów kolonialnych. Gmach poczty uważany za perłę architektury, został zaprojektowany przez Alfreda Foulhoux, lecz często przypisuje się go samemu Gustawowi Eiffel.

Na poczcie nadal można kupić pocztówki, koperty i znaczki i wysłać do przyjaciół. Budynek poczty przyciąga do siebie turystów ze względu na tę możliwość ale przede wszystkim ze względu na architekturę.

Katedra Notre Dame

Obok okazałego gmachu poczty zobaczyliśmy katedrę Notre Dame. Tak, tak tutaj w Ho Chi Minh mają swoją własną katedrę Notre Dame niczym jak z wielkiego Paryża. Podczas naszej wizyty była w trakcie renowacji( do 2027 roku), więc obejrzeliśmy przede wszystkim rusztowanie. Jest ona największą katedrą katolicką w Indochinach.

Przed nią stoi posąg Matki Boskiej, o którym od 2005 roku było głośno, gdyż wierni zauważyli, że rzeźbie leciały łzy z oczu po policzku. Wiele osób uznało to za cud. Tysiące ludzi modliło się przed pomnikiem z nadzieją na kolejny cud- ten, jak do tej pory się nie wydarzył.

Przy całej “francuskości” odwiedzanego przez nas centrum nie da się zapomnieć jednak o komunistycznej teraźniejszości, bo dawny ratusz pełni obecnie rolę Pałacu Ludowego, a na głównej alei przechodniów pozdrawia z cokołu marmurowy Ho Chi Minh.

Pałac Zjednoczenia

Pałac Zjednoczenia, znany również jako Pałac Niepodległości, ma ogromne znaczenie historyczne dla Wietnamu. W tym miejscu zakończyła się wojna wietnamska, kiedy w 1975 roku czołgi Północnego Wietnamu wjechały na teren pałacu. Pałac można zwiedzać, podziwiając jego wnętrza, które zachowały się w stanie niemal nienaruszonym od czasów wojny. To obowiązkowy punkt podczas zwiedzania Sajgonu.

Ben Than Market

Czas na popołudniową, małą przekąskę i wypicie orzeźwiającego mango smoothie. Spacerując po labiryncie wąskich, zatłoczonych uliczek z ogromną ilością stoisk i straganów pełnych przeróżnych drobiazgów, ubrań, pamiątek trafiamy do działu gdzie możemy coś zjeść, napić się i nacieszyć zmysły zapachami przypraw i owoców. Tutaj po raz pierwszy jem zupę Pho, która przez cały pobyt w Wietnamie znajduje się w moim codziennym menu. Odwiedzając Ben Thanh Market mieszczący tysiące stoisk z handlarzami, można kupić wszystko czego dusza zapragnie.   Jeżeli chcecie kupić trochę pamiątek to koniecznie trzeba tu zajrzeć. Grunt to dobrze wytargować cenę.  Targowanie jest nieodłącznym elementem kultury zakupowej w Wietnamie. Pierwsza cena jest zazwyczaj zawyżona o 40-60%. Miejcie zawsze z tyłu głowy myśl, że podawane turystom ceny są znacznie zawyżone!

W tym dniu po zapadnięciu zmroku wybieramy się na Bui Vien.

Bui Vien 

To ulica, która może być postrzegana jako odpowiednik Khao San Road w Bangkoku. Wieczorem na ulicy panuje taki tłum, że nawet przechodnie… stoją w korku! Od nagromadzenia ludzi, skuterów, sprzedających z wózków lokalnych przekąsek, papierosów, czy kolorowych gadżetów oraz rozstawionych stolików nie da się swobodnie przejść. Zewsząd dobiega muzyka, a nad całą ulicą, oprócz oparów alkoholu i dymu papierosowych oraz z ulicznych knajpek, unosi się wielojęzyczny gwar. Światła neonów, błyszczących kolorowych, jaskrawych żarówek mogą porwać niejednego turystę w swoje neonowe macki…. Ulica spacerowa Bui Vien ma 850 metrów długości i znajduje się w sercu dzielnicy 1. Jest to dzielnica backpackerów z wieloma restauracjami, kawiarniami, hotelami, pubami i barami. Znajdujemy miejsce siadając na maleńkich plastikowych stołeczkach wokół stolika, zamawiając lokalne piwo wchłaniamy atmosferę miejsca.

Dzień drugi

Kolejny poranek w Sajgonie rozpoczynamy od zjedzenia zupy na w niewielkiej przestrzeni ulokowanej na przeciwko Ben Than Market w tak zwanym street food z plastikowymi mini krzesełkami ustawionymi na chodniku w sąsiedztwie drogi z pędzącymi skuterami szybkimi jak osa. W tym klimacie zamawiamy lokalną zupę. Muszę się przyznać, że nie przepadam za zupami w wersji jaką podaje się w Polsce, chyba, że będzie to zupa w postaci kremowej z aromatycznych pieczonych warzyw. Jadąc do Wietnamu nasłuchałam się jaką to jestem szczęściarą, ponieważ będę mogła zajadać się różnymi gatunkami zup. Zupa jak zupa – co może być w niej aż tak wysublimowanego. A jednak ….. Na wstępie muszę zaznaczyć, że to słowo zupa bardzo zostało uproszczone a nawet stwierdzę, ze zostało ściągnięte do poziomu polskiej zupy, która w Wietnamie nie ma nic wspólnego z naszym pierwszym daniem obiadowym….Chyba, że niedzielny rosołek u mamy. W rzeczywistości wiele wietnamskich potraw nazwanych zupą to dania serwowane w bulionie, których kluczowym elementem jest makaron i różne dodatki. W Wietnamie spotkamy się z kilkoma wersjami tej potrawy, które mogą różnić się sposobem gotowania czy jak już wspomniałam dodatkami, jakie znajdziemy w zupie. Co czyni tę potrawę tak wyjątkową? Idealnie wyważony balans smaków (słodkiego, ostrego, kwaśnego i słonego), moc dodatków……. a wszystko wygląda idealnie. Makaron jest sprężysty, mięsne kulki delikatne, kawałki wędzonego boczku czy pasztetu smakują wybornie. Obok na osobnym talerzyku mamy zieleninę: wodny szpinak, kwiat bananowca, lokalną miętę, kiełki, sałatę, chiński seler czy kolendrę.  Całość można jeszcze doprawić limonką, sosem chili sa te (chili zmieszane z olejem, trawą cytrynową i czosnkiem), sosem rybnym lub sojowym i czasem czosnkiem z octem. Wróćmy jednak do tego poranka gdy zamawiam zupę na śniadanie. Obserwuję jak wietnamka w foliowych rękawicach wkłada do mojej miseczki kolejno makaron, kulki mięsne, kawałki pasztetu, jakąś kostkę, warzywa. Zupę zajadam delektując się smakiem, rozkoszując się każdym kęsem, dopóki nie dowiaduję się, że niewielkie brązowe kostki w zupie, które po przegryzieniu są różowe, mają konsystencję mocno ubitej pianki i smakują nawet dobrze, są musem ze świńskiej krwi….

Banh me

Banh mi to po prostu wietnamska bagietka. Jest krojona wzdłuż i wypełniona pysznymi składnikami. Szczerze mówiąc, różni się między miastami a nawet knajpkami zawartością i sposobem podawania. Można w niej znaleźć zarówno wieprzowinę jak i kurczaka, pasztet, ogórek, marchewkę, kolendrę i sos chili. To klasyczne azjatyckie danie, które smakosze powinni dodać do swojej listy przysmaków do spróbowania w Wietnamie. Banh mi przybyło do Wietnamu, gdy kraj ten był kolonią francuską. Podczas gdy wiele składników jest wietnamskich, niektóre elementy, takie jak pasztet, pochodzą z kuchni francuskiej. Oczywiście w głównej roli jest również francuska bułka, której sposób wypiekania zmieniono na piece wypalane drewnem, by zapewnić chrupkość pieczywa. Obecnie niektórzy sprzedawcy tworzą banh mi skierowane do zachodnich turystów ze składnikami takimi jak awokado, jajko i kawałki sera. U tych sprzedawców w zachodnim stylu wegetarianie najprawdopodobniej też znajdą coś dla siebie. Szukając polecanego miejsca, gdzie można znależć najlepszą kanapkę nie musimy długo szukać. Już z daleka widzimy ogromną kolejkę tłoczącą się pod witryną polecanej knajpki ” Huynh Hoa”

Cóż to był za posiłek! Chrupiące banh mi było pełne mięsa, pasztetu, wędlin, warzyw i sosu. Wszystkiego było dokładnie tyle, ile trzeba, a całość była przepyszna i bałaganiarska. Do każdej buły dodatki podawane osobno w postaci marchwi, japońskiej rzodkwi, kolendry.. Zdecydowanie najlepsze banh mi w całym Wietnamie, pod względem liczby dostępnych opcji i kombinacji oraz oczywiście smaku. Wielkość posiłku zadowoli największych łasuchów. Dla mnie wielkość dobrze zbilansowanej bagietki i wysokiej jakości składników, tworzy zwycięzcę. Podobało mi się, że zrobiono ją z grillowanej wieprzowiny, czegoś, co wydaje się być nieco lepszej jakości niż mortadela czy mielonka a wyglądało podobnie. Ogórek i sałata dają zdrową, świeżą chrupkość, a całość wykończono odrobiną chili.

Po śniadaniu chcąc poznać wietnamską historię zwiedzamy Muzeum Pozostałości Wojennych

Muzeum Pozostałości Wojennych

To muzeum pozwala spojrzeć na cały konflikt z trochę innej perspektywy, niż znamy z wyemitowanych filmów wojennych z Hollywood. Na wystawie znajdziemy informację o zbrodniach wojennych popełnianych przez najeźdźców oraz o wsparciu całego świata dla broniących się Wietnamczyków.

Na muzeum składa się duży dwukondygnacyjny budynek podzielony na salę tematyczne oraz wystawa sprzętu wojskowego na zewnątrz. W przeszłości nosiło nazwę Muzeum Zbrodni Amerykańskich i zwiedzając je, można poznać wojnę w Wietnamie z drugiej strony. Pokazuje ono okrucieństwa wojny i nie jest to miejsce dla dzieci. Wstrząsające zdjęcia i wydarzenia, o których nie miało się pojęcia, dają dużo do myślenia oraz mrożą krew w żyłach.

Szczególnie przerażająca jest wystawa dotycząca osławionego Agent Orange ( czynnik pomarańczowy). Wspomniana substancja to nic innego, jak przeraźliwe toksyczny środek niszczący wszelką roślinność. Podczas wojny kreatywni Amerykanie wpadli na pomysł zrzucenia na Wietnam blisko 45 milionów litrów tej mieszanki celem wygonienia z kryjówek w dżungli wojsk przeciwnika. Dżungli to nie wyniszczyło, wojny USA też nie wygrało, natomiast skutki akcji widoczne są do dzisiaj. Agent Orange utrzymuje się w środowisku przez dziesiątki lat, a kontakt z nim powoduje u ludzi m.in. przerażające deformacje płodu.

Wojna zakończyła się już dekady temu, natomiast w Wietnamie nadal rodzą się dzieci pozbawione zupełnie losowych organów lub części ciała. Poza galeriami zdjęć w muzeach, ofiary broni chemicznej widoczne są na każdej ulicy miasta, gdzie wieczorami sprzedają papierosy albo zwyczajnie żebrzą.

Dzień trzeci

Tunele Cu Chi

Pod Sajgonem jest jedno miejsce, które odwiedziliśmy z ogromną ciekawością. Wybraliśmy się do położonych jakieś 70 km od Sajgonu tunelów Cu Chi by poczuć ,,wojenny klimat” na własnej skórze. Tutaj znajduje się słynna sieć tuneli, w których ukrywali się partyzanci. Siatka podziemnych połączeń rozciągała się na ponad 200 km. Kilometry tajnych korytarzy wykopane zostały całkowicie ręcznie. Tunele, jak się dowiadujemy od przewodnika miały ważne znaczenie strategiczne – zapewniały schronienie, dostawy broni i żywności oraz możliwość ataku z zaskoczenia. Dzięki temu okazały się kluczowe przy zdobyciu Sajgonu w 1975 roku i zakończeniu wojny zwycięstwem Północy. Dzisiaj są wojenną atrakcją turystyczną nr 1. 

Przyznam się szczerze, że nie bardzo wiedziałam czego mogę się tutaj spodziewać. Ale zwiedzenie tego miejsca było niewątpliwie wyjątkowym doświadczeniem. Chodziłam ścieżkami między drzewami i nie miałam pojęcia, że stąpam po ziemi pod którą ukryte są kilometry tuneli. Studnie, kuchnie, sypialnie, komory strzelnicze, magazyny poukrywane w istnym labiryncie korytarzy. Wejścia do tuneli były tak zamaskowane, że dopiero jak przewodnik otworzył jedno z nich ku naszemu zaskoczeniu znikąd pojawiła się murowana dziura w ziemi.

Tunele były tak ciasne, że typowy amerykański żołnierz nie byłby w stanie tam wejść. Przewagą wietnamskich partyzantów był ich niski wzrost i szczupła budowa. Szerokość i wysokość tuneli nie przekraczała 70-100 cm. Udostępniony zwiedzającym jest niestety tylko stosunkowo nieduży fragment podziemnej sieci,

Pożywienie bojowników nie było zbyt skomplikowane – mieliśmy okazję się o tym przekonać na koniec wycieczki, bo w ramach biletu uwzględniony jest też ,,partyzancki poczęstunek”. Skosztowaliśmy typowego wietkongowego posiłku czyli ugotowanej tapioki z solą i orzeszkami. Smakuje jak niedogotowany ziemniak, ale da się zjeść…raz.

Delta Mekongu

Po kilku godzinnym zwiedzaniu Ho Chi Minh wybraliśmy się na wycieczkę z tą samą grupą do Delty rzeki Mekong. Stożkowy kapelusz, bujna zielona roślinność, wyrastająca wprost z mętnej rzeki Mekong tak bardzo zadziałała na moją wyobrażnię, że jeszcze przed dotarciem tutaj na miejsce stało się to moim marzeniem.

Delta Mekongu to obszar, w którym rzeka Mekong dzieli się na wiele odnóg i kanałów, które tworzą żyzny krajobraz pełen ryżu, owoców, warzyw i ryb. To także miejsce, w którym można poznać lokalną kulturę, historię i tradycje. Życie w Delcie kręci się wokół rytmu rzeki. Masy wody spływające do Wietnamu rzeką, której długość rzeki liczy sobie 4350 km (ta liczba budzi respekt). Delta Mekongu w Wietnamie odgrywa ważną rolę w życiu miejscowej ludności, dostarczając ponad połowę krajowej produkcji ryżu i ryb. Jej żyzne ziemie i obfite szlaki wodne wspierają tętniący życiem przemysł rolny. Po dotarciu na miejsce wgramoliliśmy się do drewnianej łódki i ruszyliśmy na drugą stronę rzeki. Wow zdałam sobie sprawę, że dotarłam na miejsce, które urosło do skali marzeń.

Płynąc drewnianą łodzią, popijając sok z kokosa przemierzamy mętną, spokojną rzeką, docieramy na drugi brzeg. Z przewodnikiem odwiedzamy świątynię Vinh Trang, która jest mieszanką stylów wietnamskiego, chińskiego i francuskiego i jest otoczona pięknym ogrodem. Tutaj możemy spróbować kilku odmian miodu i oglądamy kosmetyki na bazie pyłku pszczelego. Oczywiście atrakcje przygotowane dla turystów, ale ciekawe.

Wszystko kręci się wokół kokosów, a przynajmniej tak to wygląda z perspektywy drogi, bo wszędzie są barki i ciężarówki z kokosami. Wszędzie leżą łupiny kokosowe, a w powietrzu czuć kokosowym bimbrem (nie pogardziliśmy). Na każdym straganie można kupić kokosy lub wyroby z nich – od słodyczy, przez kosmetyki po naczynka z łupin.

Kolejnym przystankiem jest fabryka cukierków gdzie chałupniczo wyrabia się te ultra słodkie mordoklejki. Cały proces jest naturalny i pozbawiony jakichkolwiek procedur higieny i bezpieczeństwa 😉  Z kokosów najpierw tłoczy się tłuszcz i mleczko, które następnie gotuje się na palenisku z cukrem palmowym aż się trochę przypalą i zgęstnieją. Powstaje swego rodzaju kokosowa masa toffi, którą następnie wałkuje się i tnie na kostki – oto gotowe cukierki! Ręcznie zawijane w papierki i dystrybuowane na cały Wietnam. Mimo tego, że jest to typowo turystyczna atrakcja, podoba nam się, możemy również spróbować.

Mijane po drodze widoki nadrzecznych domów i widok mieszkańców krzątających się wokół swoich codziennych spraw sprawia, że przygoda w tym miejscu jest fajna, cieszy nas sama podróż łódką. Najbardziej rejs po bocznych, mniejszych kanałach. 

Fascynują nas zwłaszcza ukryte wśród palm kanały pełne mętnej wody rzeki, która zapewnia obfite plony ryżu całym Indochinom, gdzie możemy podziwiać piękno i różnorodność natury. Pływanie małymi dopływami wśród palm sprawiło, że na chwilę poczuliśmy się jak na ekspedycji jako odkrywcy nie odkrytych jeszcze lądów… To była niesamowita przygoda.

Po przepłynięciu kanału, mogliśmy spróbować lokalnych owoców a także wysłuchać lokalnych muzycznych piosenek. Częścią oferty wycieczkowej jest wspólny lunch w drodze do Delty Mekongu. Bardzo skomercjalizowane, typowe menu. Niemal zawsze będzie to ryba smażona w głębokim oleju, owoce morza, ryż i warzywa. Generalnie smacznie i zdrowo. Napoje są płatne dodatkowo. Delta Mekongu pozwoliła odkryć inny Wietnam poprzez możliwość obserwacji życia ludzi w kanałach i cudowny czas spędzony na łodziach w nurtach rzeki.

Dzień czwarty

Kolejny dzień zaczynamy od zupy Pho. Ależ ona jest pyszna. Następnie spacer po lokalnym bazarze, za niczym, ale i za czymś co wpadnie w oko. Po długim spacerze idziemy do kafejki w której serwują wyśmienitą kawę. Wietnam to kraj w którym zakocha się każdy amator czarnego naparu. Wietnamska, tradycyjnie parzona kawa jest mocna i aromatyczna. My najchętniej szukamy małych, klimatycznych kafejek z czasu minionego okresu kolonialnego. Każda z nich oferuje kilka gatunków kaw, ale nam szczególnie zasmakowała egg coffee . Kawa sporządzona z surowego jajka z dodatkiem mleka skondensowanego. Nigdy nie zapomnę intensywnego słodkiego smaku. Ten wyjątkowy napój łączy aromatyczną wietnamską kawę z kremową pianką z żółtek jaj, cukru i skondensowanego mleka. Rezultat? Deser w filiżance – słodki, aksamitny i absolutnie niepowtarzalny.

Ta kawa powstała jako kreatywne rozwiązanie w czasach niedoborów mleka, a dziś jest symbolem wietnamskiej kulinarnej tradycji, który podbija serca turystów z całego świata. Wiele sposobów przyrządzania tej kawy może wywołać zawrót głowy, oczarować smakiem i zachwycić wyglądem.

Standardowo do zamówienia dostajemy mrożoną, zieloną herbatę, lub szklankę wody.

Zdecydowanie najbardziej wyjątkowym sposobem poruszania się po mieście jest cyklo, czyli trójkołowy rower. Po raz pierwszy pojawiły się w Wietnamie w okresie kolonialnym Francji. Chciałam przed wyjazdem z Sajgonu odwiedzić piękną pagodę, którą wypatrzyłam w przewodniku. Wychodząc z hotelu natknelam się na sympatycznego starszego pana, który zoaferował mi transport tym środkiem do pagody. Miałam miejsce w pierwszym rzędzie, aby podziwiać uroki Sajgonu, gdy mój taksówkarz niespiesznie wiózł mnie po Starej Dzielnicy, gdzie byłam świadkiem codziennego życia mieszkańców.

Kolejnym miejscem które chcemy odwiedzić jest Hoi AN. Najłatwiejszym i najszybszym sposobem dotarcia do Hoi An jest lot na lotnisko Da Nang i wynajęcie prywatnego samochodu transferowego. Prywatny samochód kosztował nas około 30 USD i zajął około godziny.

Hoi An

Planując wyjazd do Wietnamu Hoi An był dla mnie najważniejszym punktem podróży do tego kraju. A dlaczego ? Myślę, że jak napiszę coś o tym miejscu, zrozumiecie.

Po zameldowaniu się w hotelu idziemy na spacer po okolicy. Nasze miejsce noclegowe znajduję się około 3 km od centrum. Centrum, czyli stare miasto w Hoi An to miejsce, które w szczególny sposób skradło moje serce.

Przyznać muszę, że wędrówka po starym mieście po raz pierwszy była dla mnie niewątpliwie czarującym doświadczeniem.

Byliśmy tam pierwszy raz po zmierzchu, gdzie zachwycona widokiem uliczek rozświetlonych światłami latarni, nie mogłam przestać wydobywać z siebie odgłosów achów i ochów. Tego wieczora udało nam się pospacerować po uliczkach miasteczka i brzegiem kanału. Po zachodzie słońca kanał wypełniają małe łodzie kanu, w których pasażerowie mogą puszczać pływające świece. Tą atrakcje odłożyliśmy, jak się za chwilę dowiecie na za kilka dni.

Dzień piaty

Kolejnego dnia w strugach deszczu jedziemy na śniadanie na stare miasto, do polecanego miejsca, gdzie możemy zjeść banth me. Jak już pisałam przy okazji pobytu w Sajgonie mieliśmy okazje zjeść słynną bagietkę wypełnioną rozmaitym farszem. Tutaj w knajpce jemy nasze bagietki na śniadanie, jednak nie przebiją one tych z Sajgonu. Po śniadaniu idziemy pospacerować po starym mieście między kroplami deszczu. Kupujemy bilet za 140 tyś dongów, co odpowiada około 5,50 € i jest to bardzo dobra i przystępna cena. Jeśli byśmy nie kupili biletu łączonego, musielibyśmy kupić osobne wejście do każdego miejsca, a byłoby to droższe. W centrum informacyjnym znajdziesz listę miejsc i świątyń, które możesz zobaczyć i poznać kupując ten bilet. Z biletem w ręce zaczynamy spacer po krętych malowniczych uliczkach Hoi An.

Centralną część Hoi An zajmuje stare miasto, wyjątkowe miejsce. Według przewodników to najbardziej chętnie odwiedzane miejsce przez turystów z całego świata. Tutaj muszę napisać trochę o akcencie polskim w tym mieście. Tak, tak. Gdyby nie nasz rodak, już dawno miasto to z swoją piękną architekturą byłoby zrównana z ziemią. Kiedy Kazimierz Kwiatkowski przyjechał na krótki wypoczynek do Hoi An, jako geolog i człowiek zajmujący się renowacją zabytków, dostrzegł ogromny potencjał w tym miejscu i przekonał miejscowe władze by pozwoliły mu odrestaurować stare domy i kamienice bo tkwi w nich unikalne piękno . Dzięki staraniom “Kazika”, jak nazywali go Wietnamczycy, starówkę wpisano na listę UNESCO.

Przy jednej z głównych ulic zabytkowego centrum można zobaczyć pomnik naszego rodaka, Kazimierza Kwiatkowskiego, przy którego pomniku często można spotkać naszych rodaków, ale i starszych Wietnamczyków, którzy dbają o świeże kwiaty przy pomniku.

Kazimierz Kwiatkowski (1944-1997) był architektem i konserwatorem zabytków. W 1981 r. wyjechał do Wietnamu jako kierownik Polsko-Wietnamskiej Misji Konserwacji Zabytków. Prace rozpoczął w My Son, zrujnowanym kompleksie świątyń hinduistycznych. W trakcie prac mieszkał razem z miejscowymi w prowizorycznym szałasie i pracował na równi z nimi. Tym zachowaniem i pracowitością bardzo zjednał sobie mieszkańców, którzy postrzegali go jak równy z nimi. Pracował m.in. w Hoi An i Zakazanym Mieście w Hue. Wymienione miejsca dzięki jego staraniom wpisano na listę UNESCO. Odwiedzamy pomnik naszego rodaka z dumą.

Nieopodal dostrzegamy jedną z najbardziej charakterystycznych budowli tego miasta – most japoński.

Most Japoński

To najsłynniejszy most w Hoi An  ze świątynią buddyjską w środku, do której można wejść za niewielką opłatą i pomodlić się. Japoński most kryty został wybudowany na początku XVII wieku przez japońskich rzemieślników, którzy chcąc ułatwić interesy handlowe z Chińczykami i Wietnamczykami połączyli dzielnicę mostem. Mostu strzegą z jednej strony figury psa ( rok rozpoczęcia budowy), a z drugiej małpy( rok zakończenia budowy). Podstawę mostu stanowią cegły i kamienie, natomiast sam most zbudowano z kawałków drewna i przykryto misternie zaprojektowanym dachem, który przyciąga uwagę każdego. Jest to niewątpliwie jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w mieście.

Stary dom Tan Ky

Ten prywatny dom jest jednym z najstarszych i najpiękniejszych domów kupieckich, które można odwiedzić w Hoi An. Wizyta w Starym Domu Tan Ky pozwoliła mi poznać historię miasta poprzez rodzinne pamiątki i starannie zachowane detale. Oczywiście sporo informacji doczytałam w przewodniku, ale obecność w tym miejscu, gdzie mogłam poczuć zapach drzewa tekowego, z którego wybudowano budynek, obejrzeć z bliska meble, podziwiać malunki i porcelanę pozwoliła poczuć klimat tamtego okresu. Będąc w tym domu mogłam zobaczyć, jak wyglądały tradycyjne wietnamskie domy 200 lat temu i jakie były warunki życia w tamtej epoce. 

Muzeum Galerii Sztuki Precious Heritage

To miejsce, niewielka galeria artystyczna została stworzona przez francuskiego fotografa Rehahna, a jej celem jest promowanie i zachowanie kultury grup etnicznych Wietnamu. Muzeum mieści kolekcję strojów etnicznych, artefaktów, fotografii, dzieł sztuki, które stanowią namacalny dowód bogatej kultury Wietnamu. 

Kiedy wyszliśmy z galerii, słońce chyliło się ku zachodowi, a ulice starożytnego miasta Hoi An zaczęły tętnić życiem! Uliczki rozświetliły się światłami latarni, a zapach Banh Mi i Pho zaczął unosić się w powietrzu. Postanowiliśmy coś zjeść.

Cao Lau to danie składające się z grubego, sprężystego makaronu, z dodatkiem smacznej wieprzowiny, świeżych ziół, chrupiących krakersów ryżowych, bulionem i kiełkami fasoli. To danie pełne smaku, które skradło moje podniebienie.

Lampiony i pływające świece po zmroku

Hoi An nazywane jest również miastem latarni. Historia latarni sięga XVI i XVII wieku, gdy do miasta docierali japońscy kupcy i przywozili latarnie sprzed swoich domów. Światło symbolizowało szczęście.

Ten piękny zwyczaj tak wpisał się w kulturę miasta, że każdy kto odwiedzi to miejsce chętnie korzysta z atrakcji wypłynięcia łodzią na rzekę by zapalić swoją małą latarnię. Te papierowe, kolorowe latarnie mają symboliczną moc w prośbach o zdrowie i szczęście.

Przeczytałam w przewodniku, że 14 dnia każdego miesiąca władze lokalne organizują comiesięczne festiwale lampionów podczas obchodów pełni księżyca. Wiele osób przylatuje do Hoi An, specjalnie na ten festiwal. Bilet do łódki z lampionami 150 tyś za 20 min

Dzień szósty

Co robić w deszczowe dni? Hoi An to raj dla smakoszy i ograniczenia skorzystania z wycieczki rowerowej i atrakcji na wodzie zastąpiliśmy cudownym czasem spędzonym na smakowaniu, delektowaniu kuchni wietnamskiej. Jest tutaj tak wiele dań które udało nam się posmakować. Nie śpiesząc się rozkoszowaliśmy się pyszną sałatką z zielonej papai, której smak autentycznie tak mnie zaskoczył, że kosztowałam ją kilka razy w różnych miejscach.

Hoi An słynie z wielu lokalnych specjałów, w tym znanej nam już z Sajgonu bagietki Bahn mi czy pierogów White Rose. Są to małe pierożki z cienkiego ciasta ryżowego, nadziewane mielonymi krewetkami lub wieprzowiną, serwowane w słodko-kwaśnym sosie, oprószone prażoną cebulką.

oraz naleśnika Banh xeo : chrupiący naleśnik z mąki ryżowej nadziewany wieprzowiną, cebulą, krewetkami posypany chrupiącymi orzeszkami. Chociaż można znaleźć te dania w innych miastach, nie smakują tak dobrze jak w Hoi An, gdzie zostały pierwotnie wymyślone. 

Tego dnia rozkoszujemy się również kawą, która w Wietnamie podawana jest na kilka sposobów, pisałam o tym wcześniej. Znależliśmy również cudowne miejsce, gdzie chodziliśmy na masaż całego ciała. Przemiłe dziewczyny i właścicielka pozwoliły na sporą dawkę relaksu nie tylko ciała ale i ducha.

Dzień siódmy

Kolejnego dnia opuszczamy wczesnym rankiem deszczowe miasteczko, z postanowieniem powrotu za kilka dni.

Czy znasz takie uczucie, że przyjeżdżasz w jakieś miejsce, pomimo, że jest pochmurno, i niewiele jeszcze zobaczyłaś to już wiesz, że chcesz tutaj wrócić.

Lot do Ho Chi Min jest koniecznością, ponieważ bezpośredni lot na wyspę Phu Quoc już nie jest dostępny ( czyżby wieksza populacja postanowiła opuścić deszczowe miasto i udać się na rajskie plaże, słonecznej wyspy) Po kilku godzinnej przesiadce w Ho Chi Min lecimy na Phu Quoc.

Phu Quoc

Jest największą wyspą w Wietnamie i znajduje się w Zatoce Tajlandzkiej, u południowo-zachodniego wybrzeża Kambodży i południowego wybrzeża Wietnamu. Spędziliśmy kilka nocy w Phu Quoc Vallery Sen Bungalow . Kosztowało to około 19 EUR za noc, a bungalowy były cudownie położone tuż przy ogrodzie. To nie jest ośrodek przy plaży, ale to było to, czego szukaliśmy, spokój i natura. Na plażę lub inne atrakcje można łatwo dojechać skuterem. Domek był przestronny i jasny z basenami. Do głównej ulicy mamy około 20 minut z buta ale możemy do godziny 21:00 skorzystać z transportu hotelowego. Wieczorem idziemy na rekonesans wyspy, na kolację i długi spacer. Główne miasto na wyspie jest pełne ulicznych straganów, restauracji, barów i sklepów. Jest też nocny targ. Targ Duong Dong to miejsce dla tych, którzy chcą poczuć smak lokalnego życia. Można tutaj zjęść grilowane owoce morza np: makrelę, kraba, jeżowca, krewetki czy kałamarnice z jajkiem ( muc trung)

Dzień ósmy

Kolejny dzień na wyspie przywitał nas ponownie jak wczoraj słoneczną pogodą. Po śniadaniu jedziemy na plażę Bai Sao. Korzystamy z transportu Grab. To tutaj w Wietnamie jedna z lepszych i najszybszych form transportu, jeżeli nie chcemy korzystać z transportu publicznego (autobusy nie podjeżdżają w okolicę plaży) Bai Sao

Najczęściej odwiedzana i najczęściej fotografowana plaża na wyspie. Plaża jest ładna, szeroka i długa z białym piaskiem. To zdecydowanie jedno z najbardziej turystycznych miejsc. Restauracje, hotele a przy promenadzie prowadzącej do plaży sklepy, restauracje i stragany z jedzeniem. wielu turystów i kilka luksusowych kurortów. Palmy z huśtawkami, miejsca przygotowane pod turystę do robienia sobie zdjęć. To najbardziej fotografowana część plaży. Jest przestrzeń do rekreacji, rozbudowana baza restauracyjna, nawet huśtawki zawieszone na palmach, aby móc zrobić sobie instagramowe zdjęcia. Spędziliśmy na plaży kilka godzin korzystając z uroków tego miejsca, kąpiąc się w krystalicznie czystych wodach Morza Andamańskiego. ( nie miałam pojęcia o istnieniu takiego morza 🙂

Kem Beach

To kolejna plaża, którą odwiedzamy. Ta plaża bardziej przypadła nam do gustu. Trzeba przejść przez kokosowy gaj rzadko rosnących palm by dostać się na plażę. Ten kokosowy niewielki gaj pozwala rozłożyć kocyk w cieniu drzew i daję sporo chłodzącego cienia. Sama plaża jest trochę mniej zadbana, ale wynika to z tego, że jest plażą mniej resortową a bardziej publiczną. Kolor wody i biały piasek podobnie jak na poprzedniej plaży pozwalają rozkoszować się urokami i oddać się relaksowi.

Dzień pod znakiem plaż:) Wieczorem po kolacji idziemy na plażę nieopodal naszego miejsca noclegowego nazwaną Long Beach. To najlepsze miejsce do oglądania zachodu słońca. Położona w południowo-zachodniej części wyspy, ta plaża rozciąga się na prawie 20 kilometrów. Rozciąga się wzdłuż głównej drogi, która biegnie przez wyspę. Skręcając w którąś z bocznych uliczek dotrzemy do plaży.

Dzień dziewiąty

Dzisiaj wypożyczamy skuter by bez ograniczeń móc podróżować po wyspie. Sieć dróg jest naprawdę dobra, większość z nich jest utwardzona. 

Pierwszym punktem do którego się wybieramy jest kolejka linowa Hon Thom. Kolejka linowa Hon Thom jest najdłuższą na świecie kolejką linową bez przystanków w trzech kierunkach, rozciągającą się na 8 km. Łączy Phu Quoc z wyspą Hon Thom, zapewniając 15-minutową podróż wypełnioną spektakularnymi widokami lotniczymi na archipelag An Thoi.

Na wyspie Hon Thom możemy odpocząć na pięknej wyspie z atrakcjami parku rozrywkowego i placem zabaw wodnym. Bilet na kolejkę linową obejmuje bezpłatne powrotny transfer, dzięki czemu możemy cieszyć się zarówno przejażdżką, jak i pięknem wyspy. Podróżując kolejką linową czułam się jakbym szybowała nad krystalicznie czystymi wodami, łodziami rybackimi i rafami koralowymi. Na wyspie bawimy się jak duże dzieci. Mknąc wagonikiem na rol-costerze mam niesamowita frajdę i czuję radość dziecka. Szybkość z jaką poruszamy się na zakrętach powoduję niezły zawrót głowy ale frajdy jest mnóstwo. Muszę przyznać, że spędzając czas na wyspie, korzystając z atrakcji bardzo fajnie spędziliśmy dzień.

Dzień dziewiąty

Mknąc wypożyczonym skuterem udajemy się na drugi, dość odległy koniec wyspy, do Starfish beach, plaży którą upodobały sobie rozgwiazdy. Jedziemy kawał drogi z naszego hotelu. Powoli poruszamy się ponieważ jakość dróg zwłaszcza na jej końcowym odcinku nie był najlepszy. Zamiast asfaltu drobny, utwardzony kamień a droga podziurawiona jak szwajcarski ser. Ale nie odpuszczamy. Chęć zobaczenia tych stworzeń w ich naturalnym środowisku daje nam moc. Po dotarciu na miejsce, zostawiamy skuter przy molo i korzystamy razem z słowacką rodzinką z przewozu łódką na docelową plażę. Płyniemy około 5- 7 minut. Płaciliśmy 30 zł za 2 os. w 2 strony. Dla nas niewiele i duża frajda, a dla lokalsów niezły zarobek. Po dopłynięciu naszym oczom ukazują się krystalicznie czysta woda, której brzegi wypełnione są rozlicznymi rozgwiazdami. Mimo, że miałam okazję zobaczyć w swoich podróżach przepiękne plaże i widoki jak z bajki, ten widok zostanie ze mną na całe życie.

Zamknęłam oczy i oddałam się chwili. Ta piękna zatoka z turkusowo-niebieskimi falami uderzającymi o brzeg to miejsce, które bardzo bardzo przyprawiło mnie o zachwyt nad światem. Miękki biały piasek, krystalicznie czysta woda, piękne rozgwiazdy i panujący wokół spokój a do tego koksowe palmy kołyszące się na wietrze- idealny obrazek raju. To było jedno z najpiękniejszych doświadczeń z tej wyspy. Na miejscu był niewielki bar i kilka leżaków, więc trochę komerchy, ale nie za dużo, tak akurat.

W drodze powrotnej jedziemy odwiedzić bardzo ciekawe miejsce na tej wyspie. Grand World Phu Quoc, który zyskał sławę dzięki swojej wyjątkowej architekturze kopiującej architekturę największych metropolii europejskich. Mając skalę 85 hektarów, Grand World Phu Quoc przyciaga swoja uwagę ruchliwymi i modnymi uliczkami Europy. Możemy przepłynąć wenecką gondolą po kanałach lub pospacerować wzdłuż ruchliwych ulic pełnych kolorowej architektury. Ponadto wiele restauracji i stoisk z przekąskami robi wszystko, aby zaspokoić gusta wszystkich turystów.

Dzień dziesiąty

Po śniadaniu jedziemy na lotnisko i opuszczając wyspę Pho Quoc lecimy do Da Nang by z stamtąd dotrzeć do Hoi An. Mamy informację, że tym razem słońce będzie nam towarzyszyło w zwiedzaniu okolicy.

Po dotarciu do hotelu idziemy na spacer na miasto. Mimo, iż byłam tutaj zaledwie kilka dni temu nadal z zachwytem patrzę na każdy element tego miasta. Już bez pośpiechu czmychając między kroplami deszczu delektuję się każdą jakże wyjątkową chwilą spędzoną na uliczkach Hoi An. Mówiąc najkrócej, w ciągu tych kilku godzin miasto tak mnie oczarowało, że mogłabym spędzić tutaj kilka miesięcy i wciąż czułabym niedosyt. Nie tylko malownicze uliczki czy czarująca architektura ozdobiona lampionami, kwiatami czy innymi drobiazgami skradły moje serce, o płynne połączenie staroświeckiego uroku i tętniącej życiem nowoczesności oczarowało mnie na każdym kroku. Energia gwarnych barów, restauracji godnych Instagrama i eleganckich kawiarni wzdłuż rzeki Thu Bon stworzyła żywą atmosferę. Cudowni ludzie, pyszne jedzenie, wyjątkowa kawa oraz bogata historia Hoi An, widoczna w dobrze zachowanych świątyniach, francuskich domach kolonialnych i chińskich salach zgromadzeń, dodaje głębi jego urokowi.

Gdy słońce zachodzi, miasto rozświetla się kolorowymi latarniami oświetlającymi ulice. Postanawiamy wynająć kajakarza i popłynąć łódką po rzece, podziwiając widok starożytnego miasta z innej perspektywy. Podczas tego wieczornego rejsu łodzią puszczamy lampiony i wysyłamy z zapalonym lampionem życzenie. To magiczny sposób na zakończenie nocy pod malowniczym niebem oświetlonym lampionami!  Hoi An jest najbardziej fotogenicznym miejscem w Wietnamie. To połączenie architektury, palety kolorów i wszystkich rozświetlonych latarni sprawia, że ​​to miejsce się wyróżnia i ma bajkowy klimat.

Dzień jedenasty

Pogodny poranek od rana zwiastuje dobry dzień. Rano jedziemy na wycieczkę do Ba Na Hills Golden Bridge. Znajduję się tam Golden Bridge, który został otwarty w czerwcu 2018 roku i jest znany ze zdjęć na instagramie. A co to jest ten złoty most? To duża konstrukcja mostu podtrzymywana przez parę gigantycznych kamiennych rąk umieszczona wysoko w górach. Most ma 150 m długości i jest wykonany ze stali pomalowanej na złoto. Na górę trzeba dojechać kolejką linową. Podróż kolejką trwa 20 – 25 minut i oferuję panoramiczne widoki na okolicę. Ta spektakularna, 20-minutowa podróż, doskonale nadaje się do budowania napięcia, gdy po raz pierwszy dostrzegamy przez chmury gigantyczną parę rąk.

Gdy wysiedliśmy ze stacji kolejki linowej zobaczyliśmy ten niesamowity Złoty Most. Widząc tłum, pomyśleliśmy, że nie uda nam się zrobić dobrych zdjęć. Mieliśmy niesamowitą pogodę, dużo słońca, a most w całej okazałości przed nami. Chociaż zrobienie idealnego zdjęcia bez żadnej przypadkowej osoby w kadrze jest prawie niemożliwe, to jednak myślę, że sam pobyt tutaj sprawił nam niesamowitą frajdę.

Golden Bridge jest częścią kurortu Bà Nà Hills w Da Nang w Wietnamie . Park rozrywki jest oceniany jako atrakcja turystyczna numer jeden w Wietnamie, co roku przyciąga prawie 2 miliony odwiedzających.

Golden Bridge to nie jedyna atrakcja w Ba Na Hills, ale w rzeczywistości jest to jedna z wielu atrakcji. Park jest rozciągnięty na różne obszary. Są tam kwitnące ogrody, park rozrywki z wieloma atrakcjami nie tylko dla dzieci. Jest też replika znanych słynnych budowli francuskich oraz mnóstwo lokali gastronomicznych. W parku znajduje się również wiele świątyń i pagód.

Po pełnym emocji dniu wracamy do Hoi An.

Dzień dwunasty

Podczas gdy mój towarzysz podróży nadrabia zaległości w spaniu, postanowiłam wybrać się na przejażdżkę rowerem po Starym Mieście i zrobić kilka zdjęć. Było około 06:00 rano i byłam zdumiona, widząc zupełnie inną stronę miasta. Chaos i zgiełk nocy ustąpiły miejsca spokojnemu, słonecznemu porankowi, podczas którego ulicami przechadzało się tylko kilka osób. Chociaż sklepy były zamknięte, uliczni sprzedawcy już sprzedawali kawę, owoce i ofiary świątynne. Zwiedziłam kilka miejsc, których piękno było zbliżone do pocztówkowej doskonałości.

Spokój starożytnego miasta wczesnym rankiem, z jego wyblakłymi żółtymi budynkami i cichymi, oświetlonymi latarniami uliczkami, wywarł na mnie niezatarte wrażenie.

Około godziny 07:00 kawiarnie zaczęły się otwierać. Kontynuowałam przejażdżkę rowerową zdeterminowana, aby znaleźć drogę poza miastem, którą mogłabym dojechać na pola ryżowe.

Udało się, dotarłam do tych niesamowitych miejsc, które znajdują się na peryferiach Hoi An. Spokój wraz z wschodzącym dniem tego magicznego poranka pokazał mi inne oblicze Wietnamu. Nie mogłam się nasycić zielonymi polami ryżowym. Były takie zielone!

Po śniadaniu w hotelu jedziemy Grabem na kolejną atrakcję okolicy na Coconut Boat czyli kokosowe łodzie. Rejs łodzią kokosową to taka atrakcja, którą bardzo chcieliśmy przeżyć. Ledwie dotarliśmy na miejsce dostrzegła nas starsza kobieta na skuterze i proponując przejażdżkę kokosową łódką nie pozwala nam się już oddalić. Czujemy presję, ale niech tam, korzystamy z usług, jak się póżniej okazuje, jej syna. Wsiadamy do okrągłego plecionego kosza i płyniemy w jednym kierunku co wszyscy.

Płyniemy wzdłuż lasu kokosowego. Mijamy inne łodzie na których pasażerowie pozują do zdjęć. My też robimy mnóstwo zdjęć podziwiając wokół okolicę. Nasz wioślarz pokazuję nam małe krabiki dryfujące na przybrzeżnych zaroślach, są takie malutkie, nieporadnie próbują wynurzyć się z wody. Dopływając do brzegu widzimy kokosy wodne zupełnie inne niż te z których piliśmy wodę kokosową. Mają ciemną barwę i łuskowatą skorupę. Ciekawe i nowe doświadczenia. Po 10 minutach docieramy do miejsca, gdzie znajdują się inne koszykowe łodzie. Podziwiamy rybaków zarzucających sieci rybackie. Robią to z taką łatwością a jednocześnie gracją. Olbrzymie sieci rozkładają się jak tiulowe parasolki na wodzie.

Z daleka słyszymy głośną muzykę. Gdy się zbliżyliśmy, zauważyliśmy tłumy turystów oglądających artystów tańczących na łodziach kokosowych w rytm muzyki Gangnam Style. Było zabawnie i wesoło. Turyści z wielu łódek rytmicznie klaskali w rytm muzyki. Kolejną atrakcją był pokaz wioślarza, który kręcił się szybko na swojej łodzi używając wioseł, aby szybko poruszać się w ruchu okrężnym. Zachęceni tym widokiem wchodzimy na pokład takiej łodzi i obracamy się wkoło z przewodnikiem. Nie jesteśmy w żaden sposób zabezpieczeni i nie mamy kamizelek ratunkowych. Trochę to szalone i ryzykowne, ale zabawa jest na całego. Nieżle skołowani wracamy na swoją łódkę i już spokojnie wracamy do bazy. To była fajna zabawa, poczuliśmy się jak małe, beztroskie dzieci.

Wieczorem po powrocie z atrakcji jedziemy na lotnisko aby dostać się do Hanoi. Nasz lot jest opóżniony i docieramy do hotelu w godzinach póżno nocnych ( 02:00). Hotel mamy w centrum starego miasta. Hanoi stolica Wietnamu, jest dla nas punktem końcowym wietnamskiej wyprawy z plecakiem. Nasze pierwsze wrażenie z taksówki nocą to takie, że Hanoi jest o wiele mniej nowoczesne i rozwinięte niż Ho Chi Minh City (Sajgon) na południu Wietnamu. Ale czy tak jest naprawdę to przekonamy się w ciągu najbliższych dni.

Dzień trzynasty

Rano po śniadaniu z mapą w ręce idziemy zwiedzić stolicę Wietnamu.

Swoją podróż rozpoczynamy od spaceru wąskimi uliczkami. Gwarne targi i lokalne stragany z jedzeniem i niezliczone sklepiki nadają miastu wyjątkowy klimat. Po krótkim spacerze docieramy do jeziora Hoan Kiem i świątyni Ngoc Son.

Jezioro Hoan Kiem i Świątynia NGoc Son

To malownicze jezioro jest idealnym miejscem na spokojny odpoczynek w środku miasta, na spacer wokół jeziora i spotkanie z bliskimi. Spotkałam tutaj dużo kobiet w pięknych, regionalnych strojach, które w tym miejscu pozowały do zdjęć. Dużo się dzieje nad jeziorem, a miejscowi i turyści siadają na brzegu, cieszą się widokiem, spacerują. Na środku jeziora znajduje się świątynia NGoc Son (świątynia żółwia) na Jade Mountain, do której można dostać się przez most.

Następne kroki kierujemy do Świątyni Literatury. Jesteśmy poza ścisłym centrum, w spokojnej dzielnicy, gdzie towarzyszy mam dużo zielonej przestrzeni. Z przyjemnością przyglądam się ćwiczącym Wietnamczykom. Nie są to odosobnione przypadki, takich osób spotykam tutaj bardzo dużo. Przeczytałam w przewodniku, że mieszkańcy Wietnamu rozpoczynają dzień bardzo wcześnie. Po przebudzeniu, udają się do parku, by oddać się swojemu ulubionemu sportowi. Czy to właśnie te poranne ćwiczenia są kluczem do długowieczności Wietnamczyków?

Świątynia Literatury

„Świątynia Literatury” w Hanoi została założona w czasach dynastii cesarskiej i jest szczególnie znana, ponieważ była miejscem pierwszego uniwersytetu w kraju. To nie jest „tylko” klasyczna świątynia, to raczej cały obszar pełen zdobionych pomieszczeń, ołtarzy, bram i dziedzińców.

Malzoleum Ho Chi Min

To miejsce spoczynku najsłynniejszego wietnamskiego przywódcy znajduję się w imponującym marmurowym budynku na placu Ba Dinh, dokładnie w miejscu, gdzie w 1945 r Ho Chi Minch wygłosił deklarację niepodległości i utworzenie Republiki Wietnamu. Wewnątrz budowli oprócz złożonego w szklanym sarkofagu ciała Ho można zobaczyć wystawę poświęconą jego życiu i działalności politycznej. Już od rana strumień turystów ustawia się w kolejce by móc oddać hołd i zobaczyć zachowane ciało Ho Chi Minha.

Stare miasto

Najfajniejszą dzielnicą Hanoi, w której znajduje się również większość hosteli dla backpackerów, pensjonatów i atrakcji, jest Stare Miasto. Tutaj, w tej części Hanoi znajduję się nasz hotel. Mieszkając w tej dzielnicy możemy o każdej porze wyjść i powłóczyć się po zakamarkach tego miejsca. Spacerując tutaj możemy zobaczyć „typowy Wietnam” z małymi krętymi uliczkami pełnymi ludzi i skuterów. Jest tu gorączkowo i tłoczno, a poruszanie się po tych chaotycznych ulicach jest bardzo ekscytujące. Jest to dla nas doświadczenie, którego nie sposób opisać. Idąc zatłoczonymi chodnikami wypełnionymi małymi czerwonymi krzesełkami imitującymi restauracyjny biznes podglądamy co ludzie mają na stolikach, czym wypełnione są ich talerze, jak pachnie jedzenie. Tu nie może być nudno.

Nie trzymamy się swojej mapy turystycznej, ale zbaczamy z trasy i po prostu wędrujemy po dzikich i pełnych energii ulicach. Jest w czym wybierać, od rzędów targujących się handlarzy z górami koszulek i podróbkami elektroniki po pachnące lokale z zupą Pho, naturalną obsesję Wietnamczyków, której ulegamy niejednokrotnie.

Train Street – ulica z pociągiem

To jedna z najfajniejszych rzeczy do zrobienia i zobaczenia podczas wędrówki z plecakiem po Hanoi. Tory kolejowe biegną w Hanoi od stacji kolejowej wzdłuż starego miasta i na końcu mostu nad Rzeką Czerwoną z Hanoi.

Co w tym takiego wyjątkowego? Tory kolejowe przechodzą bezpośrednio przez centrum miasta. W pobliżu stacji kolejowej znajduję się odcinek zwany „Train Street”. Tutaj tory biegną tuż obok domów, lokalnych kafejek i sklepików. W ciągu dnia toczy tutaj się zwykłe życie. Stoliki i małe krzesełka stoją na torowisku. Sklepiki oferujące swoje towary mają asortyment w sąsiedztwie kolejowych szyn. Wszystko się zmienia w godzinach gdy planowo przejeżdża tędy pociąg. Właściciele kafejek zwinnie przesuwają stoliki i krzesełka bliżej ścian lokali zapewniając gościom dostęp do atrakcji. Uwierzcie, że w godzinach przejazdów pociągu zbiera się tutaj liczna grupa turystów. Pociągi jeżdżą w godzinach: o 9:20 rano; 15:20 po południu;

Nadjeżdżający pociąg jest dużą atrakcją i muszę się dość szybko uporać z zrobieniem zdjęć, bo atrakcja umyka zbyt szybko.

Katedra św. Józefa

Katedra św. Józefa znajduje się w centrum miasta i niedaleko jeziora. Katedra Świętego Józefa – monumentalna budowla w stylu neogotyckim, która od ponad 130 lat jest duchowym i architektonicznym symbolem miasta. Jest to najstarszy kościół w Hanoi, który swoim stylem przypomina katedrę Notre-Dame w Paryżu.

Mój ulubiony sposób na doświadczenie uroku Hanoi to spacerowanie tysiącletnimi ulicami. Każdy zakątek każdej alejki szepcze coś o skomplikowanej historii Hanoi, budynki stoją jak filary jego przeszłości, która rozciąga się na tysiąclecia.

Dzień czternasty

Rano po wczesnym śniadaniu jedziemy z zorganizowaną wycieczką do zatoki Ha Long. Planując podróż do Wietnamu tak planowaliśmy trasę swojej podróży, aby koniecznie odwiedzić słynną zatokę Ha Long Bay. W wielu przewodnikach, folderach oglądaliśmy to miejsce i nie wyobrażaliśmy sobie, że miało by tam nas nie być. Zatoka położona jest w północnej części Wietnamu, niedaleko chińskiej granicy. Obejmuje ponad 1600 wapiennych wysp i wysepek w większości niezamieszkałych i nienaruszonych przez człowieka. Większość z nich ma kształt słupów wyrastających wprost z wody wysoko ponad jej powierzchnię. Ha Long Bay aż dwukrotnie została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w roku 1994 i 2000 i z tego też powodu Wietnamczycy zamieszkujący zatokę zostali zmuszeni do jej opuszczenia. Niektórym udało się uniknąć wysiedlenia na stały ląd i obecnie około 300 osób żyje w zgodzie z naturą w tzw. „pływających wioskach” na bambusowych tratwach zacumowanych w Ha Long Bay.  Ze względu na ograniczony czas jedziemy na jednodniową wycieczkę. Po dotarciu do Zatoki wsiadamy do jednego z wielu zacumowanych statków.

Zostaję nam przydzielony pokład na którym przy stoliku wspólnie będziemy mogli płynąć w rejs po zatoce i gdzie zostanie nam podany posiłek. Byleby nie padało i nie było mgły powtarzałam sobie życzeniowo jak mantra wypowiadając te słowa w milczeniu. Nie pada. Nie ma też mgły.

Z otwartą głową, bez uprzedzeń, bez oczekiwań chcę zobaczyć jedno z najpiękniejszych cudów świata. Zdaję sobie sprawę, że w internecie można znaleźć tysiące fantastycznych zdjęć ukazujących Ha Long Bay o wschodzie lub zachodzie słońca, cudownie skąpaną w słońcu z niesamowicie turkusową wodą opływającą potężne wapienne klify, z białymi jak mąka plażami i zachwycającymi lagunami. To wszystko tylko potęguje uczucie, że chce się tam być, chce się zobaczyć to niesamowite miejsce! Ale pogoda, ocena obiektywna lub mniej obiektywna innych może odebrać radość przeżywania i podziwiania każdego zakątka świata. Nasz dzień na Zatoce Ha Long Bay był wyjątkowy. Spędziliśmy niesamowity czas, nie mieliśmy odczucia niedosytu, że coś było nie tak.

Lunch był urozmaicony i bardzo dobry. Kurczak, warzywa, ryż, owoce morza – wszystko smakowało rewelacyjnie. Na początku wycieczki otrzymaliśmy butelkę wody, co również jest plusem. Oprócz tego na statku można było kupić na własną rękę kawę, piwo i inne napoje. Na górnym pokładzie znajdowały się ławki i krzesełka, na których można było podziwiać okolicę.

Już pierwsze chwile wśród skał były malownicze, a im dalej od wyspy tym było coraz piękniej. Porośnięte skały i zielono-niebieskie laguny tworzyły idealny zestaw na tle niebieskiego nieba. Zza każdej wysepki wyłaniała się kolejna, a na horyzoncie majaczyły całe mini-archipelagi tworzące razem fantazyjne kształty, które według legendy stworzyły smoki!

Bardzo podobała mi się jaskinia Sung Sot CaveOgromna, największa jaką kiedykolwiek widziałam z wielkimi stalaktytami i stalagmitami. Piękna.

A zatoka? Ten cud świata mnie zachwycił. Każda chwila spędzona w tym miejscu, każda kolejna skała wynurzająca się z błękitno- szmaragdowych wód zrobiła na mnie niebywałe wrażenie. Nic dziwnego, że miejsce to jest w ścisłej czołówce najpiękniejszych zakątków świata. Mieliśmy okazję podziwiać to piękno natury również z poziomu wody, pływając na kajakach lub tratwach. Ależ to było niesamowite przeżycie. Spędziliśmy tam 1,5 godziny.

. Na koniec wycieczki udaliśmy się na wyspę Ti Top, żeby wejść na tamtejszy punkt widokowy. Ma on 110 m wysokości i rozpościera się z niego piękna panorama na zatokę.

Wracam z głową pełną cudownych obrazów, z radością, że udało mi się spędzić cudowny czas w cudownym miejscu. Z niesamowitą wdzięcznością, że udało mi się być tutaj i towarzyszyło mi tak wiele pięknych obrazów, obrazów które zostaną we mnie na zawsze.

Dzień piętnasty

Ninh Binh

Bezpośrednią atrakcją Ninh Binh jest jego naturalne otoczenie. Często nazywane „ Zatoką Ha Long na lądzie ”, centralnym punktem Ninh Binh jest rzeka Tam Coc . Rzeka, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jest otoczona wapiennymi krasami wystającymi z zielonych pól. Panorama Ninh Binh to symfonia rzek, gór i jaskiń, z bujnymi polami ryżowymi. W sercu tego idyllicznego obrazu znajdują się spokojne wioski, starożytne świątynie i pagody, gotowe do odkrycia. Kolebka historii i kultury, dawna stolica Wietnamu w X wieku, może poszczycić się również wieloma zachowanymi historycznymi i religijnymi reliktami, które można odkrywać i wzbogacać pobyt. Zaczynamy swoją przygodę od wizyty w dawnej stolicy Wietnamu Hoa Lu.

Ninh Binh nazwana jest małą zatoką Ha Long na lądzie. Największą atrakcją jest rejs po rzece Ngo Dong, która początek ma w miejscowości Tam Coc.  Żadna wizyta w regionie nie byłaby kompletna bez rejsu wzdłuż rzeki Tam Coc sampanem . Te tradycyjne drewniane łodzie, sterowane przez lokalnego wioślarza lub wioślarkę, suną po wodzie, pozwalając gościom cieszyć się spokojem otaczających wapiennych krasów i zielonych pól.

No tak ogromną ciekawostką jest sposób wiosłowania wioślarzy. Używają oni do tego nóg, a właściwie stóp. Wiosłowanie nogami stało się nie tylko metodą na szybkie poruszanie się po rzece ale przede wszystkim atrakcją turystyczną.

Kolejny etap wyprawy to wejście na szczyt Hung Mua. Prowadzą na niego kamienne schody. Schody są strome (i jest ich mnóstwo!) Łącznie trzeba pokonać ponad 500 schodów, aby dotrzeć na szczyt, ale w połowie drogi docieram do rozwidlenia ścieżki i mogłam wybrać między prawą (prowadzącą do jednej z pagód) a lewą (prowadzącą do kamiennej statuy Quan Am, czyli Bogini Miłosierdzia). Wybrałam opcję aby odwiedzić obie!

Widok z góry wynagrodził trud wspinaczki. A i druga strona wzniesienia zrobiła na mnie wrażenie.

Uwierzcie mi wejście na szczyt było nie lada wyczynem. Nawet nie chodzi o te 500 schodów, ale ostre kolczaste skały, które znajdują się na szczycie wpijały się w podeszwę buta i utrudniały poruszanie. Ale było warto.

Ninh Binh i jego okolice są idealnym tłem dla łagodnych przygód.  Łatwe wędrówki można zorganizować szlakami przez wapienne wzgórza krasowe. Półgodzinny spacer zostanie nagrodzony spektakularnymi widokami na Hoa Lu i jego malownicze otoczenie. 

Chociaż w Ninh Binh spędziłam jeden dzień to w pełni doceniłam piękno regionu. Urocze rejony przyciągają zasłużoną uwagę ze względu na swoje położenie, naturalne piękno,

W Ninh Binh skończyła się nasza przygoda w Wietnamie. Byliśmy tylko trzy tygodnie i intensywnie przemieszczaliśmy się po kraju to myślę, że kiedyś tutaj wrócę, by poznać inne rejony tego pięknego kraju.

Nie sposób w kilkanaście dni zobaczyć wszystko co warte zobaczenia, szczególnie, że naszym celem było zwiedzenie całego Wietnamu – od komunistycznego Sajgonu, aż po kolorowe, malownicze rejony południa. Niemniej jednak wyjazd i tak był ciekawy i różnorodny, a ja cieszę się z tego czego doświadczyłam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *